poniedziałek, 24 stycznia 2011

Stephen King - Ręka mistrza

Położona gdzieś na Florydzie wyspa Duma Key jest równie tajemnicza jak ta z „Zagubionych” – były budowlaniec w średnim wieku w cudowny sposób staje się tam wybitnym malarzem. Choć maluje obrazy taśmowo i będąc w półtransie, wychodzi mu taki lepszy Dali (który rzekomo też był na tej wyspie w latach osiemdziesiątych). Mało tego, obrazy te mają jakąś moc – a to profetyczną, a to rodem z „Zaczarowanego ołówka” – jeśli namaluje burzę, to za chwilę będzie nieźle grzmocić. No i stracona w wypadku ręka czasem „działa”, nie tylko przypominając o sobie fantomowym bólem. Co jakiś czas to tu, to tam fruwają sobie wesoło upiory dziewczynek (skąd my to znamy?). W końcu to King, a nie Grochola.

Pewnie gdyby rozpisać fabułę na jakiś schemat, ujawniłoby się niepokojące podobieństwo do połowy książek Kinga, a może i nie tylko. Bohater przeżywa jakiś wstrząs – przeprowadza się w nowe, tajemnicze miejsce, które okazuje się same go „wzywać”. Tam poznaje mroczne tajemnice przeszłości, aż wreszcie musi stanąć twarzą w twarz z czymś złym i paskudnym i dokonać jakiejś rytualnej czynności. Wtedy, unikając o mały włos śmierci, pokonuje złego pana i bum! Happy end. Aha, po drodze musi zginąć ktoś bliski, żeby było mu smutno i ogólnie niewesoło.

Czysto horrorowej grozy jest w powieści relatywnie mało, pomijając może finał, pobłąka się tu i ówdzie jakiś duszek czy zombiak raz na sto stron. King postawił na budowanie atmosfery, w końcu w „Danse macabre” sam pisał, że horrorowe łubu-dubu jest najbardziej prostackim sposobem wywoływania strachu, zaś budowanie atmosfery to wyższa szkoła jazdy. (Próbuję tym usprawiedliwić pewne dłużyzny w tej 640-stronicowej cegle). Owszem, utrudnieniem zadania było umieszczenie akcji powieści w mniej sztampowym miejscu – plaże Florydy kojarzą się raczej ze „Słonecznym patrolem” niż z „księżycowym demon-komando”. A sama wysepka, na której toczy się akcja… - cóż, po „Zagubionych” rajskie wyspy straciły bezpowrotnie swoją niewinność, to raz, a dwa, należało miejsce akcji w jakiś sposób odizolować od świata – żelazne prawo horrorów.

Kilka drobiazgów, które zwróciły moją uwagę:

-metafizyczna równowaga sił. Pewną nowością, jak na horror, jest to, że w niektórych momentach bohaterowie czują, że pomimo wściekłego ataku „czystego zła” wspiera ich też jakaś subtelna „siła dobra”, bo rzeczywiście czasem jakimś megafuksem coś im się udaje. Bóg? Czy może tylko autor powieści, który musi jednak wyciągać kluczowych bohaterów z tarapatów?

-wychowawcze wtręty ideologiczne. Co jakiś czas King… tzn. bohater powieści przypomina nam, jaki to z niego dobry demokrata, a nie faszystowski republikanin, który głosował na Busha (książka powstała w 2007 roku, przed Obamą). Wygrana Busha to zapewne dla Kinga największy, bo prawdziwy, horror. „Nieważne, jakie masz poglądy, byle były liberalne”. To nie jest cytat z Kinga, za to z niego jest następujący „Jako członek Pierwszego Kościoła Adoktrynalnego nie lubię tylko takich religii, które głoszą: >Nasz Bóg jest większy niż wasz.<” (s.87). Zaiste, porażająca głębia myślenia.

-częste podkreślanie bogactwa bohaterów. Pochodzą oni z klasy co najmniej średniej, konta zasilają im miliony dolarów (niestety, nowych). Sukces zawodowy jest dla nich taką oczywistą oczywistością, że, hmm, cały ten horror wydał mi się projekcją pewnej ludzkiej potrzeby walki i samorealizacji. Ale nam nudno i wygodnie, niech mnie porwie zła siła, będę miał po co żyć i z kim walczyć - myśli sobie bohater, a jeśli nie bohater, to czytelnik, któremu lektura (w narracji FPP… tzn. pierwszoosobowej) pozwala przeżyć w ciepłym fotelu dreszczyk bezpiecznej grozy.

Ale i tak King to fachura w swojej robocie, postacie i obrazy zostają w pamięci, a emocje bohaterów pobrzmiewają autentyzmem. Jako literatura grozy skierowana do szerokiego kręgu odbiorców (czyli wykluczająca zarówno przesadne gore, jak i nadmiar fantastyczności), zdecydowanie się sprawdza. Zresztą, partie realistyczne są właściwie ciekawsze niż dość konwencjonalne elementy fantastyki grozy – takie np. opisy aspiracji genialnego malarza-nuworysza do artystycznego światka miałem za całkiem pouczające… No i sama relacja z procesu twórczego – czasem zastanawiałem się, czy King pisze o malarzu, spod którego ręki wychodzą niepokojące obrazy, czy tak naprawdę o swojej twórczości. Kto wie, może on też pisze książki w jakimś transie? To by z pewnością tłumaczyło tempo powstawania jego kolejnych powieści, za którymi niestety już przestałem nadążać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga