poniedziałek, 25 lipca 2011

I konserwy mogą marzyć

Nieprawe łoże i Noblista, czyli poprzednie części Trylogii optymistycznej, której zwieńczeniem jest Kaprys historii, były dobrymi czytadłami, dowodzącymi, że i konserwatywna prawica ma swoją popkulturę. Wolskim ostentacyjnie gardzi krytyka literacka – gdyby był z „salonu”, piano by z zachwytu nad sprawnością warsztatową, rozrachunkami z historią i tak dalej. Autor „prawicowy” nie ma prawa pisać ambitnie (bo taki autor z założenia jest głupszy od autora „lewicowego”), ale gdy napisze coś popularnego, dostaje baty za to, że pisze literaturę popularną, nie wysoką. Inna sprawa, że i część naszej konserwy jest przekonana, że „naszym” nie uchodzi pisanie takich dyrdymałek.

Cóż, sam chciałbym Kaprys historii pochwalić, ale niestety, nie bardzo jest za co. Ostatnie czytane przeze mnie alternatywy Wolskiego (Wallenrod, Jedna przegrana bitwa) mam za całkiem sympatyczne i prowokacyjne czytadła. Pozostałe, które czytałem, też były niezłe – Pies w studni, Alterland, Noblista. Na tym tle Kaprys historii jest powieścią zdecydowanie słabszą.

Z całej Trylogii optymistycznej w Kaprysie najwięcej fantastyki, niekoniecznie najwyższych lotów. Jest fantastyka „paranormalna” – telepatia, opuszczanie ciał przez dusze, pamięć genetyczna wreszcie, forsowana dość silnie jako teoria więcej niż fantastyczna. No i mamy fantastykę naukową, ale rodem z taniego SF – sztucznie utrzymywane przy życiu mózgi, wypasione szpiegowskie gadżety bondopodobne,  osiągnięcie samoświadomości przez sieć itd. To akurat jest dość zaskakujące – elementy fantastyki „naukowej”, racjonalnej rzekomo, są w powieści traktowane z przymrużeniem oka, ironicznie, będąc częścią konwencji, zaś pseudonaukowe, paranormalne bzdetki autor wydaje się lansować, a przynajmniej nie wykluczać hipotezy ich istnienia. Chodzi mi głównie o wspomnianą pamięć genetyczną, która tłumaczy wiele zachowań zwierząt, np. to, że pisklęta panikują na widok orła, a nie bociana. Co na to przyrodnicy?

Rozczarowanie przynosi kreacja postaci, płaskich jak biust Keiry Knightley (określenie z powieści). Siostra Adama Podlaskiego (znanego z poprzednich części trylogii), narratorka powieści, jedzie papierem aż miło, przekazanie jej narracji niczego nie zmienia i niewiele nam o niej mówi. Rozwiązania fabularne to często łatwo zauważalne nawet dla mnie deus ex machina, zwłaszcza w finale, gdzie bohaterowie dokonują cudów. Dosłownie. Chyba że potraktować to jako kpinę z konwencji – ostatnio zrobiłem się jednak głuchy na ironię.

Są i plusy, za które mam - jak zwykle u Wolskiego zresztą – ciekawe dywagacje historyczne, socjologiczne etc, celne wtręty o charakterze „prawicowo-konserwatywnym”, np. o wojnie w Wietnamie, tylko, obawiam się, że… lewica książek Wolskiego nie czyta, a prawica i tak wie o tym doskonale.

Poprzednie części trylogii były raczej kryminałami ze szczyptą fantastyki. W Kaprysie… zaś mamy jej cały garnek (paranormal-techno-political fiction…), niekoniecznie z pożytkiem dla całości. Szkoda trochę powieści, ale może po prostu za wiele wymagam od fantastyki – w tej powieści  jest ona dość sztampowa, stanowi ułatwienie kreacji i jest wytrychem fabularnym tłumaczącym wszechmożliwości postaci. Jako powieść sensacyjna broni się też właściwie średnio. Wątek historyczno-polityczny jest tu zdecydowanie najciekawszy. Ogólnie, odnoszę wrażenie, że Wolski byłby lepszym pisarzem, gdyby w książkach bardziej skupiał się na polityce i historii i pokręconych losach ludzkich niż na fantastyce i i sensacji – póki stanowią one smakowite przyprawy, jest dobrze, dodają one wówczas powieściom energii i pewnej specyficznej pikanterii. W Kaprysie historii autor jednak zdecydowanie przesolił.
 ----------------------------------------
W Cudzie nad Wisłą Wolski po raz kolejny dał się ponieść marzycielskiej fantazji o lepszej Polsce. W Wallenrodzie gromiliśmy z Niemcami Sowietów, w Jednej przegranej bitwie Sowieci gromili nas, ale i tak potęgą polskiego ducha i przedsiębiorczości zawojowaliśmy świat. Tutaj mamy zaś prawidłowy, idealny przebieg naszej „bezkrwawej rewolucji” lat 1989-1990 („roku zerowego” w Tracę Ciepło Orbitowskiego – czy mitologizacja tego czasu już jest faktem?). Tym razem fantastyczną motywacją wydarzeń nie jest historia alternatywna, ale zaświatowa walka osobowych, a jakże, sił dobra i zła o duszę Polski. Na skutek zakładu pomiędzy aniołem a diabłem ów pierwszy dokonuje jednego cudu – przemienia mianowicie na okres jednego roku Wałęsę w opatrznościowego męża stanu, inteligentnego i oczytanego, a nawet zupgrade’owanego moralnie. Otóż diabeł jest przekonany, że to prądy historii kierują jednostkami, a anioł, że zupełnie odwrotnie – więc ten drugi ma szansę to udowodnić i dokonuje owego cudu z Wałęsą. Z poglądami owego anioła zgodziłby się Waldemar Łysiak, ale to już inna historia.

Oczywiście w tej alternatywnej historii o naszej udanej dekomunizacji wszystko jest tak, jak być powinno – zagraniczne inwestycje nie oznaczają wyprzedaży majątku narodowego, porządnie przeprowadza się prywatyzację, majątek PZPR przejmuje państwo, Wałęsa przed kamerami przyznaje się do bycia Bolkiem, Kaczyńscy wciąż są centrystami, a Jarosław nawet… zakochuje się i żeni. Demony nacjonalizmu, wbrew obawom Michnika i nadziejom Rymkiewicza, okazują się nie takie straszne, a lustrację można przeprowadzić w cywilizowany sposób, unikając zarówno niesłusznych pomówień, jak i wieszania na latarniach. Jednym słowem, Wałęsa jako szlachetny mąż stanu wydobywa z wszystkich to, co najlepsze, a różnego rodzaju „element antypolski” zepchnięty jest na margines. W tle dwójka niby głównych bohaterów, ale często będących na uboczu – Kasandra i Kamil, z odpowiednimi życiorysami, pełnymi zawirowań partyjno-solidarnościowych, jak to u Wolskiego. Jest też trochę historii miłosnej, a w scenach romantycznych i erotycznych jak zwykle konserwatyzm idzie w parze ze specyficznym libertynizmem; czasem owo rozdarcie między konserwatywnym podejściem do seksu czy dziewictwa a zamiłowaniem (koniecznością?) do upychania „momentów” jest naprawdę schizofreniczne – to też bardzo charakterystyczna cecha powieści tego autora.

Powieść powstała w maju i czerwcu 2010 roku – zakończenie to jednoznaczne nawiązanie do Smoleńska; podobnie kończył się Zgred Ziemkiewicza, również ukończony w tym okresie. Czy Smoleńsk wymusił zmianę zakończeń tych utworów? Niewykluczone – i nie wykluczam też, że będzie częstym tematem powieści, nie tylko fantastycznych.

Wolski, jak większość pisarzy z lewej i prawej strony (poza skrajnościami), również wkurza się na to, że Polska to albo mesjanizm o czasem samobójczych skłonnościach, albo tumiwiszące polactwo. Może tylko recepty ma inne. Cud nad Wisłą odebrałem jako kolejną „patriotic fiction” z cyklu „jaka powinna być Polska” – owa warstwa spekulatywno-polityczna (quasihistoryczna) jest na tyle dominująca, że podrzędne wobec tegoż są wykorzystane konwencje – fantastyki religijnej, satyry politycznej, historii alternatywnej czy  thrillera.

Zresztą, powieść jako satyra broni się moim zdaniem słabo - nie ukrywam, nie rozśmieszyła mnie specjalnie. Pod powierzchowną warstwą humoru, budowanego poprzez jajcarsko poprzekręcane alternatywne nazwiska (Wałęsa-Szwendała, Kaczyński-Indykiewicz, Michnik-Pysznik, Moczulski-Sikulski, Miller-Killer, Karuzelski, Turban, etc), małpowanie stylu np. wstępniaków Michnika i przerysowanie zachowań polityków, wyczuwałem podskórną gorycz i żal, że w okresie geopolitycznej koniunktury nie wyłoniliśmy żadnego wybitnego przywódcy na miarę męża stanu, żadnego „super-Wałęsy”.

Pomimo narracyjnej prostoty, nadmiernego wymieszania różnych konwencji i odczucia pośpiechu przy pisaniu powieści, nie jest to zła książka, ponieważ próbuje rozpoznać „błędy założycielskie” pierwszego etapu naszej transformacji ustrojowej. Prawdopodobnie nie przetrwa próby czasu, ale jest niezłym dokumentem postsmoleńskiej konserwatywnej mentalności, marzącej o III RP bez błędów i wypaczeń. I znów odnoszę wrażenie, że fantastów, częściej niż głównonurtowców, obchodzą „ważniejsze sprawy” (polityka, historia, filozofia itd.). No i Polska jako taka, od paru lat będąca silną namiętnością naszych literatów, a po Smoleńsku to już w ogóle. Tylko czy taka literatura, nieważne, hiperpatriotyczna czy antypatriotyczna, ma szansę zainteresować kogoś poza Polakami i być naszym towarem eksportowym? Cóż, może dla reklamy Polski w świecie więcej dobrego zrobiłby jakiś nowy Wiedźmin czy inny polski Harry Potter niż wszystkie tomy Ziemkiewicza i Wolskiego razem wzięte…

Marcin Wolski, Kaprys historii, Zysk i S-ka, Poznań 2009
Marcin Wolski, Cud nad Wisłą, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010

sobota, 23 lipca 2011

Wojny prawd

Struktura postrzegana od strony fabuły jest thrillerem korporacyjnym z akcją umieszczoną w niedalekiej przyszłości (za jakieś 20 lat), w Polsce, głównie w Warszawie. Ciekawe, czy owa „pierwsza polska fantastyczna opowieść korporacyjna”, jak głosi okładkowy blurb, stanie się kolejnym podgatunkiem fantastyki.

Na szczęście, miłośnicy głównonurtowych, antykorporacyjnych gorzkich żali (Zwał Shuty’ego) nie mają tu czego szukać – Protasiuk jest daleki zarówno od jednoznacznego potępiania korporacji, jak i od jakichś specjalnych zachwytów; fascynuje go zresztą zachodni model sukcesu a’la Facebook (i swojska Nasza-klasa) – droga od grupy kumpli do megakorporacji, która wciąż jest możliwa, nawet w Polsce. Ale cóż to byłby za thriller bez złej korporacji, strzegącej zazdrośnie swoich sekretów, wymuszającej posłuch i posuwającej się nawet do zbrodni?

Owe korporacyjne rozgrywki to plan dla fantastycznej intrygi z kosmitami i powstaniem SI – brzmi to banalnie, ale banalne nie jest, ponieważ ów sztafaż rodem z klasycznej SF, ufologicznych teorii spiskowych i przyszłościowych urban legends służy autorowi do rozważań na temat natury prawdy jako kategorii filozoficznej. W głębszej warstwie Protasiuk zamierzył sobie ambitną filozoficzną rozprawkę, oscylującą wokół tych samych tematów, co np. Dukaj w Oku potwora czy Lodzie (możliwość obiektywizmu, niewystarczalność logiki dwuwartościowej typu prawda-fałsz do opisu świata). Ładnie wplótł w to trochę mechaniki kwantowej, trochę teorii chaosu, a nawet, wzorem Snerga czy Huberatha, pokusił się o stworzenie pewnego modelu poznawczego, łączącego w jedną całość mistykę, naukę i statystykę – podoba mi się ta hipoteza, stawiająca znak równości pomiędzy odmiennymi sposobami poznawania rzeczywistości.

          Okazuje się, że i dzisiaj filozofowanie w duchu klasycznej SF, czerpiące z całkiem aktualnych nauk ścisłych, można, jak się chce, przełożyć na lekkostrawną fabułę – i to nie tylko poprzez streszczanie teorii naukowych ustami bohaterów. Na przykład różne, przeczące sobie nawzajem interpretacje zachodzących w powieści wydarzeń są ładną metaforą zasady nieoznaczoności. Widzę też tu literackie nawiązanie do postmodernizmu – przypominają mi się powieści choćby Johna Fowlesa i tegoż gry w „co jest prawdą” poprzez oddanie głosu różnym narratorom. O postmodernizmie gawędzą sobie bohaterowie powieści, postrzegając świat jako grę. Tyle że owa filozofia w Strukturze nie ma na celu negacji kategorii prawdy, a służy poszukiwaniu jakiejś wyższej (nad)struktury, łączącej odmienne sposoby postrzegania – tym się Protasiuk różni od „klasycznych” postmodernistów.

Lubiącym luźne prognozowanie też powinna się Struktura spodobać (co prawda mam spore wątpliwości co do trwania UE w roku 2030) – warstwa gadżeciarska jest obecna, choć nienachalna. Co ciekawe, Protasiuk przewiduje także regres w niektórych dziedzinach – na przykład powieszenie się w jednej chwili wszystkich „inteligentnych”, sterowanych całkowicie elektronicznie samochodów poprzez jednoczesne… aktualizowanie systemu powoduje olbrzymią katastrofę komunikacyjną i blokuje na wiele lat prace nad cyfrową inteligencją.

Jeśli ktoś spodziewa się nawalanek z kosmitami czy robotami, nie ma tu czego szukać. Niemniej, sensacyjnej akcji, pełnej strzelanin, pościgów i innych zabaw nerdów przyszłości typu krav maga, jest sporo, i to w stopniu zdecydowanie nie-dukajowskim. Sama Struktura zaś została opleciona mgłą tajemnicy, finał nam niewiele wyjaśnia, a jej zachowanie przywołuje na myśl solaryjski ocean Lema czy Strefę Strugackich.

U Protasiuka atrakcyjność fabularna idzie w parze z atrakcyjnością snucia spekulatywnych teorii. Może dla dzisiejszego czytelnika, przyzwyczajonego do fantastycznego miszmaszu łączącego wszystkie konwencje, książka wyda się mało fantastyczna, bo rzeczywiście autor w budowaniu scenografii jest dość ostrożny – osobiście zupełnie mi to nie przeszkadzało. A usytuowanie akcji w Polsce też jest zaletą powieści; polscy autorzy SF uciekają daleko w kosmos bądź w wirtualne, postludzkie światy – Protasiuk idzie pod prąd.

Michał Protasiuk, Struktura, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2009.

środa, 13 lipca 2011

Albo w raju, albo w sieci

Zaskakująco dobry zbiór fantastycznych opowiadań – w zdecydowanej większości utrzymanych w konwencji klasycznej, przyszłościowej SF – pełen niebanalnych pomysłów i specyficznego, momentami absurdalnego poczucia humoru. Jak na dzisiejsze czasy przystało, dominuje tematyka postludzi i światów wirtualnych, a autora fascynują dwa tematy, które zapewne zostaną radykalnie przedefiniowane w niedalekiej przyszłości – pierwszy to ludzka tożsamość, drugi - sprawy ostateczne (śmierć, nieśmiertelność, nasze wirtualne bytowanie pozagrobowe). Każdego fana SF książka powinna usatysfakcjonować – a Legendy cyberkatakumb, niestety, przemknęły bez większego echa.

Przyznaję, że z tych dwóch tematów eschatologia wszelka jest mi zdecydowanie bliższa. Weźmy takie opowiadanko jak Zgon ekstremalny. Fajnie jest dzisiaj, przy coraz większym poczuciu bezpieczeństwa, np. skoczyć na bungee, ale gdyby tak można było pójść dalej i naprawdę przeżyć własną śmierć, po czym się obudzić i przekonać się, że to była tylko wirtualka, na nasze własne życzenie zresztą? Oczywiście im większy realizm umierania i skala bólu, tym większa euforia po przebudzeniu. Pojawiają się zatem kluby takich masochistów – multiagonalistów, kolekcjonujących ekstremalne przeżycia – rekordziści mają kilkaset takich „śmierci” na swoim koncie. Przy czym starzy wyjadacze lubują się mp. w różnego rodzaju wyrafinowanych i przewlekłych odmianach raka, a młodzi gniewni – w garotach i gilotynach. Warunkiem większej przyjemności jest niepamiętanie o tym, że umieramy w wirtualnym świecie, ale podświadomości nie da się tak łatwo oszukać.. a może da? Może lepsza technologia albo lepszy kat-programista załatwi sprawę i zhackuje nasze id?

Id, podświadomości, jednak nie da się tak łatwo oszukać, o czym przekonuje się Bias, bohater Małego Nieba. Podświadomości, a może sumienia (w takim razie raczej nie id, a superego)? Wsparte programowo, zapewnia mu ono prawdziwy czyściec, ponieważ podświadomie czuje on, że na zbawienie zwyczajnie nie zasługuje i jakaś kara się należy, choćby za zbyt komfortowe życie i oszukiwanie śmierci poprzez skorzystanie z usług korporacji, która to gwarantuje mu wirtualną nieśmiertelność (prawie nieśmiertelność, raptem miliard lat po zgaśnięciu Słońca). Owa korporacja Heaven Enterprise Trust Ecumenical Corporation (HEUTEC), oferuje pośmiertne „niebo” i zapewnia luksusowe, w porównaniu z „publicznymi cyberkatakumbami”, warunki oczywiście nie za darmo. Spacer korytarzami korporacji to okazja do niezłej satyry na na komercjalizację religii i płytki ekumenizm. A człowiek okazuje się być surowszy dla siebie niż Bóg – On potrafi nam wybaczyć, w końcu jest nieskończenie miłosierny, ale czy my potrafimy?
 
Powołanie Besta to nowe spojrzenie w temacie „zniewolenie człowieka przez sztuczne inteligencje”. W tym przypadku nie niewolą nas one wprost, nie żerują też na prymitywnych instynktach, ale przeciwnie, na uczuciach wyższych – miłości i… religijności. Tu też mamy wykład filozofii autora, który wszelkie systemy uważa za złe i nieludzkie z natury – pozwolę się z tym nie zgodzić. Co prawda autor daje nadzieję na przyszłe „uczłowieczenie” systemów, ale myślę, że w historii cywilizacji już trochę tych prób było, czasem nawet skutecznych. A demonizowanie systemów i hierarchii mam za tak samo fałszywe jak demonizowanie wolności – choć wiemy, że systemy mogą się przerodzić w tyranie, a wolność w dowolność i chaos.

W opowiadaniu Animista mamy przytomną konstatację (o czym zdaje się zapominać Dukaj, zakładający nieśmiertelność postludzką raczej bezproblemową), że przeniesienie osobowości do cyberprzestrzeni – tytułowych „cyberkatakumb” wcale automatycznie nie gwarantuje nieśmiertelności. Chodzi tu nie tylko o dość oczywistą utratę fizycznego nośnika, ale i zniszczenie czy ukradzenie software’u (w tym przypadku naszej osobowości). Tytułowy animista kradnie z sieci takowe „dusze” i przenosi w … różne przedmioty, często kierując się złośliwością (umieszczając np. osobowość misjonarza w krucyfiksie). Z drugiej strony – taki zabieg, po uprzedniej umowie z „kolekcjonerem” gwarantuje dużo większe bezpieczeństwo niż sieć publiczna (owe cyberkatakumby), ale – jako że zdany jesteś na łaskę i niełaskę kolekcjonera – mniejsze niż „wieczność” w zaświatach korporacji.

Bohaterka Ultimathulium ma wybór – umrzeć realnie, czy żyć wiecznie – przy czym to drugie oferuje jej technologia, a to życie to życie w Nanoceanie. Jako osoba wierząca ma prawdziwy dylemat i okazuje się, że na „skok wiary”, czyli prawdziwą śmierć, trudno jej się decydować. Co wybierzemy nadzieję na wieczność oferowaną przez religię czy pewność tejże ofiarowaną przez technologię?

Pozostałe opowiadania (cykl o Łucji i Luśce, Egzorcystka, Rodzinna kolekcja, Tabularezka) to wariacje na temat ludzkiej osobowości, z którą można będzie wyczyniać rozmaite cuda (np. przywoływać swoje dawne „ja” z różnych lat, będąc samemu też w wieku dowolnym), bądź przeciwnie, paść ofiarą programu do „dekonstrukcji mempleksu jaźni”. Dwa opowiadania, Żywa woda i Prawo serii, są ciałem obcym w zbiorze – pierwsze uważam za najsłabsze w książce, prosta historia o grupce młodzieży urządzającej spływ kajakowy, atakowaną przez demoniczne „coś”. Prawo serii zaś to właściwie nie SF, tylko dziwna fantastyka religijna, czy lepiej - metafizyczna. W opowiadaniu tym przewodnikiem racjonalnego doktora Adama Kurkiewicza po świecie (czy też zaświecie) jest Alef, żul-narkoman ze srebrnym młoteczkiem. Opowiadanie zagadkowe, pełne symboli i po trosze będące wykładem autora na temat np. opętania i wpływu demonów na rzeczywistość.

Patrząc na te sztuczne zaświaty, fałszywe śmierci i wciąż niepewną nieśmiertelność trudno nie zauważyć, że w technologiczno-korporacyjnych rajach i piekłach tak naprawdę będziemy tak samo daleko/blisko Boga jak na tym padole. A Zasada Zachowania Wolnej Woli skutecznie uniemożliwi wszystkim postludziom i megacyberosobowościom zajrzenie za zasłonę Tajemnicy – i tak trzeba będzie naprawdę umrzeć, tudzież naprawdę zostać skasowanym (o ile w ogóle cyfrowa kopia nas to będziemy w ogóle „my”, w co wciąż wątpię). Choć, niewykluczone, że z wyższej perspektywy to wszystko, razem z cybersiecią, to kolejny krok na drodze do noosfery… 

Konrad T. Lewandowski, Legendy cyberkatakumb, Fantasmagoricon, Warszawa 2009

środa, 6 lipca 2011

Thriller smoleński

Postanowiłem dla odmiany przeczytać jedną z książek z całkiem pokaźnej już „biblioteki smoleńskiej” – taką, co do obiektywizmu której miałbym najmniejsze wątpliwości. Dzierżanowskiemu zawdzięczamy m. in. konto Kaczyńskiego, taśmy Rydzyka i teletubisiów Sowińskiej, ale książkę wydało wydawnictwo, które ma w ofercie m.in. książkę anty-grossową i nielukrowaną biografię Bronisława Komorowskiego.

Początkowo książka irytowała mnie okrutnie swoją manierą – pisaniem pod spragnioną adrenaliny publikę. Nie jest to bowiem tradycyjny reportaż, a fabularyzowana rekonstrukcja zdarzeń, literacki odpowiednik „997” (kiedyś było takie cudo w telewizji). Dialogi, dialogi, dialogi plus lakoniczne opisy – pan A spotkał się z panem B tego a tego dnia, wyszedł, przyszedł, zjadł śniadanie, pozamiatał, zadzwonił do ministra, a ten go opierniczył, że ho ho. Rozmawia w książce każdy z każdym, Tusk z żoną pod prysznicem, Edmund Klich z Putinem, postacie migają nam przed oczami jak w kalejdoskopie. To wszystko przeplatane tu i ówdzie dziennikarskimi wtrętami. Irytowałaby mnie taka maniera w jakiejkolwiek powieści, choć tam byłaby może jakimś plusem. Ot, teledyskowy, filmowy sposób narracji najpierw opanował literaturę, a teraz zawładnął reportażem.

Osobiście mam takie sztuczne podgrzewanie atmosfery za chwyt dość tani, zamiast takiej narracji wolałbym normalny reportaż – niemniej, dzięki temu czyta się może i lepiej, a na pewno szybciej. Dziennikarskim chwytem pod publikę jest też sianie tu i ówdzie „zamachowych” wątpliwości – widać, że autorzy sami w żaden zamach nie wierzą, ale dziennikarski obowiązek szukania sensacji każe im zastanawiać się nad dziwnymi zachowaniami Putina i Morozowa (szefa komisji technicznej MAK) tudzież obecnością pewnych podejrzanych typów tam i siam (np. w wieży kontrolnej).

Książka składa się z czterech części – pierwsza, najdłuższa, ukazuje z bliskiej perspektywy katastrofę i wydarzenia, które nastąpiły bezpośrednio po niej, potem mamy część przybliżającą nam przygotowania do dwóch katyńskich wizyt (Tuska i Kaczyńskiego), która kończy się rekonstrukcją ostatnich chwil w pechowym samolocie (gotowy scenariusz na polski „United 93" ("Lot 93”). Trzecia część to – moim zdaniem najlepsza, bo najbardziej tradycyjnie reporterska – prawie bezdialogowa opowieść o fatalnej polskiej mentalności i skali zaniedbań, które doprowadziły do katastrofy (wniosek jest taki, że wcześniej czy później jakaś katastrofa musiała nastąpić). Okazuje się też, że już od czasów Wałęsy polscy piloci to prawdziwi kamikadze. I wreszcie – Polska po katastrofie (Komorowski, Wawel, Palikot etc.).  Za „kuchnię katyńską – kaczkę po smoleńsku i krwawą Mary”, czyli menu Palikota z okresu głębokiej żałoby narodowej, pan ów powinien dostać dożywotniego bana na zajmowanie się polityką.

Z drugiej strony, wielbicieli teorii spiskowych książka też raczej rozczaruje, chociaż dobrze ukazuje źródło medialnych dezinformacji na temat winy Kaczyńskiego i pilotów. Niemniej, autorzy sugerują choć nie miało to większego znaczenia w kontekście całej sytuacji  –  że Protasiuk mógł czuć jakąś presję, no i nie był wybitnie wyszkolonym pilotem, ale tu już wina polskiego systemu – braku szkoleń na symulatorach, powszechnej korupcji (lewe rachunki z zagranicznych hoteli jako normalka wśród pilotów – mniam!) i ogólnego przekonania, że „jakoś to będzie”. Rzeczywiście, zasadniczy i wymagający posłuszeństwa Kaczyński mógł zwiększać poziom stresu u przywykłych do olewactwa Polakach, nie to, co bezstresowy Tusk czy Kwaśniewski. Ale żeby przez to obarczać go winą za katastrofę?
  
Książka raczej nie zaskoczy widzów Mgły, 10.04.10 czy Listu z Polski, choć raczej krytykuje Polskę jako Polskę, niż rządy Tuska jako takie – owe rządy, można powiedzieć, tylko te wady systemu zakonserwowały i uczyniły cnotami. Jeśli chodzi o późniejsze śledztwo zaś, tu Rosjanie wykazywali więcej złej woli, Polacy – więcej tumiwisizmu, czyli jak zwykle. Ogólna wymowa jest taka – bardziej zawiniła strona polska, ale strona rosyjska umiejętnie wykorzystała polskie dyletanctwo i nonszalancję. Moją teorią spiskową jest, że żadnego spisku nie było, ale w interesie Rosjan jest, byśmy myśleli, że a nuż widelec jednak był – więc poprzez swoje dziwne zachowania delikatnie nam to sugerują. Po co? Może po to, by pokłócić nas do reszty. By wzbudzić strach, sugerując „o, patrzcie, jesteśmy tak mocarni, możemy dokonać zbrodni doskonałej i nikt nic nam nie udowodni”. No chyba że rosyjska technika dysponuje jakimś SF-owym generatorem pola kwantowego, który wytworzy dowolne zdarzenie o niezerowym prawdopodobieństwie, ustawiając odpowiedni ciąg przyczynowo-skutkowy… dobra, już nie bajdurzę.

            Dziś jest tak, że obiektywizm uznawany jest od razu za kaczym, zaś poprawne politycznie i słuszne moralnie są antypisowskie seanse pogardy – zatem ta książka, choć obiektywna i bezstronna, przez samo pokazywanie, jak zachował się Tusk, jak Kaczyński, jak Palikot, pewnie zostanie uznana za „kaczystowską”. A są w niej fragmenty, które wcale Kaczyńskich w pozytywnym świetle nie stawiają (są też takie, które nie stawiają w negatywnym Edmunda Klicha czy Ewy Kopacz). To, że autorzy nie identyfikują się do końca z żadnym z „dwóch narodów” („patriotów” i „kolaborantów”) i patrzą chłodnym okiem na całe to polityczne towarzystwo, mam za plus – chociaż dla niektórych przez to mogą wydawać się mało wyraziści. Minus główny to owa irytująca „filmowa” narracja, sprawiająca wrażenie, jakby książka pisana była zgodnie z jakimś nowoczesnym podręcznikiem pisania hiperdynamicznych reportaży. Ale co zrobić, takie czasy, wymóg rynku, a ze mnie znów wychodzi stary zgred.

Może zresztą książka była pisana z myślą o filmie i wtedy moje zarzuty co do stylu nie mają sensu? Amerykanie o WTC zrobili sporo fabuł, my mamy być gorsi? Tylko lepiej, żeby za kręcenie nie zabierali się Polacy. Co wysmażyłby z tego Wajda czy Kutz, aż boję się pomyśleć.

Marcin Krzymowski, Marcin Dzierżanowski Smoleńsk. Zapis śmierci. The Facto, Warszawa 2011