poniedziałek, 2 lipca 2012

Czerwiec 2012

W porównaniu z ilością książek, czytanych kiedyś przeze mnie na polonistyce, teraz czytam okrutnie mało – średnio jakieś pięć do siedmiu książek miesięcznie w porównaniu do jakichś dwunastu wówczas, nie licząc fury kserówek… naprawdę się zastanawiam, kiedy miałem na to czas. Oto, jak wygląda mój czytelniczy czerwiec 2012:

Otto Basil – Brunatna rapsodia
Sergiusz Bułgakow – Cuda Ewangelii
Waldemar Łysiak – Satynowy magik
Drew Magary – Nieśmiertelność zabije nas wszystkich
Łukasz Orbitowski – Widma
Wit Szostak – Poszarpane granie
Wit Szostak – Dumanowski


Brunatna rapsodia to kolejna pozycja z cyklu alternatywnej historii pt. „Hitler wins”. Co prawda nie tak dobra jak Człowiek z wysokiego zamku Dicka, ale na pewno lepsza od zbyt prostego Dźwięku rogu Sarbana i nawet od Vaterlandu Harrisa. Ciekawe w Rapsodii jest bardzo silne podkreślenie okultystycznego aspektu nazizmu, ciekawe połączenie światowego nazizmu z rasową fantastyką postapokaliptyczną (tak, atomówki sypią się gęsto), gdzie pobrzmiewają jeszcze echa zimnej wojny (książka powstała w latach siedemdziesiątych ), a już finał to rozpad wszystkiego i beznadziejny fatalizm po zagładzie a’la Ostatni brzeg czy Droga

Cuda Ewangelii Bułgakowa to teologia prawosławna sprzed stu lat wydana przez katolicką Frondę – spojrzenie na tytułowe cuda jest rodem z SF (wiem, to moje skrzywienie czytelnicze). Wszystkie cuda ewangeliczne ukazane są jako wcale nie wykluczone dla człowieka, ponieważ odpowiada za nie „pierwiastek ludzki” Chrystusa, nie „pierwiastek boski”, w końcu apostołowie też je ochoczo czynili. A Jezus przecież powiedział, że „dzieła, jakie ja czynię, i wy czynić będziecie, a nawet większe”. Nieśmiertelności nie trzeba się bać, a granicą ludzkich mocy jest wskrzeszenie zmarłych (Łazarz się kłania). Magię definiuje Bułgakow jako właściwą człowiekowi władzę nad przyrodą (!), przy czym „biała” czyni rzeczywiste cuda i nie ogranicza ludzkiej wolności, a „czarna” daje fałszywe znaki i ową wolność ogranicza.

Nieśmiertelność zabije nas wszystkich Magary’ego – wychodzi, że autor piszący do Playboya i Penthouse’a bardziej boi się stojącej być może za zakrętem nieśmiertelności niż ortodoksyjny Bułgakow, ot, taki paradoks. Powieść ta to fantastyka bliskiego zasięgu, w której XXI wiek stoi pod znakiem odkrycia specyfiku powstrzymującego starzenie się. Wówczas to pojawiają się całkowicie nowe problemy etyczne (zatrzymanie dorastania kilkuletniej dziewczynki przez kochającą matkę czy wstrzykiwanie specyfiku zwierzakom domowym). Generalnie koncept przynosi dużo więcej szkody niż pożytku. Tylko dlaczego cała reszta postępu stoi w miejscu i w 2090 roku mamy wciąż rok 2010, te same internety, blogi i maile, trudno powiedzieć. Ale książka nie jest zła, choć dla miłośnika SF nie jest żadnym wyzwaniem i czyta się ją wręcz zbyt łatwo – co może być jednak zaletą dla nie-SFanów. No i jest znaczącym (i kolejnym) przykładem lęku przed nadchodzącym postczłowiekiem.

Do Łysiaka mam słabość, okołomalarskie eseje w MW (Muzeum Wyobraźni) to rewelacja, choć, gdy Łysiak wścieka się na politykę, czasem irytuje mnie jego jednostronność i obsesyjność (choć często ma rację, niestety). W Satynowym magiku bawi się Doktorem Faustusem czy Faustem (podobnie jak Szyda w Fausterii), umieszcza historię w latach 30-tych XX wieku i chodzi mu raczej o diabelskość ogólnototalitarną, czyli hitlerowską i stalinowską (i postępową, dzisiejszą też), połączoną/wynikającą z ludzkiej skłonności do głupoty, zabawy, nieodpowiedzialności i relatywizmu etycznego. Smakowite anegdotki, wątki poboczne i popisy erudycyjne, ale Satin mówiący Łysiakiem (w wersji czasem co prawda bardziej cynicznej) to albo zapomnienie się autora albo celowy chwyt, sugerujący pewną „obosieczność” nadmiernego oczytania, bo, jak pisał Jęczmyk, do wszystkiego, co złe, dochodzi się własnym rozumem. Bardziej jeszcze niż u Szydy ciężar erudycji przygniótł postaci i fabułę, ale nawet tylko dla owych smaczków warto przeczytać.

W Widmach Orbitowskiego Powstania Warszawskiego nie ma, ponieważ ingerencji sił nadprzyrodzonych zawdzięczamy przymusowy pacyfizm pierwszego sierpnia – przestaje działać broń u każdej ze stron. Potem mamy lata pięćdziesiąte i inwazję innej rzeczywistości wdzierającą się w losy alternatywnego Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, rozdartego pomiędzy żoną Basią i obecną kochanką Hanią. Tak, jakby wytrącona z torów historia zaczyna upominać się o swoje, i nawet odbudowa Warszawy skażona zostaje jakimś depresyjnym fatalizmem. Wysoka poprzeczka, okrutnie dużo udziwnionej fantastyki i „twardej, męskiej rzeczywistości” w stylu Orbitowskiego. Początek powieści i finał satysfakcjonuje najbardziej, środek jest trochę zbyt rozwlekły, ale ważna książka, choć takiego zachwytu jak kiedyś Tracę ciepło u mnie nie wzbudziła.

No i dwie pozycje Szostaka, zaległe Poszarpane granie (ładna dwuznaczność tytułu w książce góralsko-muzycznej) i nowy Dumanowski. Szostaka biorę wszystko, choć najbardziej go cenię wciąż za Oberki do końca świata – zgranie języka, oryginalności świata i „czytelniczej wciągalności” udało się tam najlepiej. Pomimo pozornej prostoty jego proza jest wyrafinowana okrutnie. Weźmy Poszarpane granie – raz mamy to świat „przedchrześcijański” (częste wzmianki o Jedynym), innym razem, po narodzinach mitu, przechodzący płynnie w teraźniejszość – czyli i Tolkien (Silmarillion) i Marquez (Sto lat samotności). Aha, trochę to też taka „historia filozofii po góralsku” – co opowieść, to inny morał i inne spojrzenie na rzeczywistość. Dodajmy do tego baśniowość i metatekstowość – o tej prozie powinny powstawać magisterki i doktoraty. Dumanowski natomiast mitologizuje dziewiętnastowieczną, rozbiorową historię Polski – Rzeczpospolita Krakowska to u niego jakaś ostoja mieszczańskiej (mitycznej?) polskości.
 
Plany na lipiec – zacząłem Alkaloid Aleksandra Głowackiego i Atlas zbuntowany Ayn Rand, choć za skończenie tej drugiej pozycji w szybkim tempie nie ręczę. Trochę zaległości z Uczty wyobraźni (MAG) – Bacigalupi (Nakręcana dziewczyna; Pompa numer sześć) i MacLeod (Pieśń czasu; Podróże). Szaniawski (Ikar; Wyspa) i Gombrowicz (Kosmos) – tytuły, których nie zmiażdżył walec krytyki Lema w Listach (do Mrożka). Boża plantacja. Historia utopii amerykańskiej Tomasza Żyro – temat mnie zaciekawił po Imionach Boga Dominiki Oramus, a i też chyba z pozycją Rand będzie miał wiele wspólnego. No i coś dla relaksu wakacyjnego, bo wymienione tytuły mogą się do tego celu nie nadawać – może Słońce słońc Schroedera czy Szaleństwo aniołów Kate Griffin, dla orientacji w temacie dzisiejszej typowej SF (space opera?) i urban fantasy, bo do tego, co typowe, sięgam rzadko. Nie wiem, czy lekki jest Herrenvolk Uznańskiego – przeczytam na pewno, bo nominacja do Żuławskiego jest dla mnie ważniejszym kryterium niż zajdlowska.