poniedziałek, 28 listopada 2011

Twardoch soft

Cóż, będę wielbłądem i powiem, że ostatni tomik Twardocha trochę mnie rozczarował, a może po prostu oczekiwałem znowu czegoś wybitnego, w najgorszym razie przynajmniej ostro pod prąd. Pewnie, że „tak jest dobrze”, ale było bardzo dobrze, a nawet wybitnie (Wieczny Grunwald). Wolałem Twardocha antysalonowego, prolustracyjnego, przedsoborowego i germanofilskiego, nawet jeśli się z nim nie zawsze zgadzałem. Tutaj – boje z historią i polską (śląską) tożsamością odeszły na bok (może poza Gerdem), z literatury idei proza Twardocha stała się elegancką, wieloznaczną literaturą „głównonurtową”, która ma urzec, nie wiem, czytelników takiego Murakamiego czy Tokarczuk. Nawet jeśli momentami makabryczna, ostentacyjnie podkreślająca cielesność czy nie stroniąca od fantastyki, proza ta stała się atrakcyjna dla wszystkich – tym manewrem Twardoch zyskuje nowych czytelników, jeszcze nie tracąc starych. Dlatego Andrzej Horubała w Uważam Rze słusznie zauważył, że zbiorek ten wygląda jak spóźniony debiut, a nie jak ósma już książka prozatorska (nie licząc dwóch non-fiction). Owszem, debiut, ale w innej kategorii wagowej.

Obiektywnie patrząc, nie jest źle – warsztatowo zresztą coraz lepiej i coraz mniej papierowo (najbardziej papierowi byli dla mnie bohaterowie Sternberga), ale dotychczasowy target tej prozy, czyli konserwatywni fantaści (fantazjujący konserwatyści) może czuć niedosyt. Otóż, na literackiej mapie Twardoch był sporym objawieniem – nie ograniczającym się do mantry o „złej Europie”, jak Barnim Regalica czy Paweł Kempczyński, którzy, sądząc po reakcjach krytyki, więcej złego niż dobrego uczynili tzw. „prawicowej fantastyce” (reakcji czytelników nie znam). Najważniejszy dotychczasowy przedstawiciel tego nurtu, Rafał Ziemkiewicz, zmienił już, raczej na stałe, literackie zainteresowania. Marcin Wolski ma potencjał, ale jakość przeszła u niego w ilość. Na tym tle Twardoch wydawał się cudownym dzieckiem – Márai, Jünger, Cioran jako literacko-filozoficzne wzorce; a fantastycznej konwencji nie trzymał się kurczowo. Dlatego też sporym zaskoczeniem była dla mnie wieść o ciepłym kąciku w Polityce, tym „periodyku kumpli Urbana” (cytat z recenzji Horubały), i chyba nie tylko dla mnie. Skąd ta przemiana autora Frondy, Arcanów, 44? Wydaje się, że Twardoch nie chce mieć łatki konserwatysty, podobnie zresztą jak łatki fantasty. Osoba, która kurczowo trzyma się swoich poglądów, nieważne jakich, nie rozwija się, więc – nie osiągnie przemiany.

O przemianach różnego rodzaju właściwie traktuje cały zbiorek Tak jest dobrze. Na ile są prawdziwe, na ile fałszywe, na ile moralnie słuszne bądź nie. Przemianę można ukazać bardziej dosłownie, w konwencji fantastycznej (Gerd, Ona płynie w moich żyłach), ale niekoniecznie (Masara, Uderz mnie, właściwie też Kurczyk, gdyby wyciąć finał). Bywa, że uparte stawianie na swoim jest przyczyną kłopotów; wtedy, zamiast się przemienić, bohaterowie poddają się swoim demonom (upór Gerda owocujący wstąpieniem do SS; upór Nikodema z Tak jest dobrze skutkujący rozstaniem z żoną – obaj czynią to właściwie wbrew sobie i na przekór bliskim, pchani lawiną zdarzeń). Przemiana prawdziwa jest autonomiczna, choć często dokonywana wbrew sobie i swoim przyzwyczajeniom (Masara) w przeciwieństwie do fałszywej, nieudanej, wiodącej w ślepą uliczkę, czasem dosłownie demonicznej. Więcej jest przykładów tej drugiej – Gerd, Kurczyk, podstarzały rockman Marek z Masary, zakochany w swoim ego, czy wspomniany Nikodem, choć ten ma jeszcze jakąś szansę poprawy, czy przynajmniej pokuty (czy Spitsbergen, świetnie opisane miejsce akcji utworu, nie jest wtedy też symbolicznym czyśćcem?). Masarę – otyłą, zakompleksioną licealistkę, motywuje do zmiany ciotka, dzięki czemu dziewczyna staje się atrakcyjną business woman; los Kurczyka wywindowanego na salony przez tajemniczą femme fatale wydaje się pozornie czymś podobnym, a okazuje się tylko napompowaniem jego ego po to tylko, by z niego okrutnie zadrwić.

Ogólne waloryzowanie jest czasem dość zaskakujące – Marek stoczył się, bo się „nie sprzedał” i zamiast „chałturzyć dla debilnych programów telewizyjnych”, wolał „być sobą”, co skończyło się życiowym niespełnieniem, nieodniesieniem sukcesu i ogólnym brakiem kasy. Natomiast Masara „się sprzedała”, przestała „być sobą”, ale za to prowadzi świetnie prosperującą firmę. Zaskakujące? Kpiące z gówniarskiej mentalności, według której „bycie sobą” to świętość, nawet jeśli to oznacza całkowitą stagnację i założenie, że jest się super takim, jakim się jest? A może autor próbuje tekstem literackim usprawiedliwić własny angaż do Polityki (przeczuwając kręcenie nosem przez niektórych czytelników, że „to już nie Twardoch”). W każdym razie przytomnie zauważa, że granie coraz to innych ról staje się normalnością, a czasem koniecznością, czy chcemy tego, czy nie (erpegi i portale społecznościowe to tylko przedsmak tego, co nas czeka). Nie jest ważne to, kim jesteśmy, tylko to, kim się stajemy. Czyli – w kogo się przemieniamy. I czy robimy to z własnej woli.

Tak jest dobrze to kolejna książka, który dyskutuje z Linią oporu Dukaja, tyle że problemy trans-sapiens Twardoch rozpatruje nie od strony technologicznej i filozoficznej, tylko, nie wiem, moralnej? duchowej? ludzkiej? Autora wydaje się obecnie bardziej interesować człowiek niż idee i światopoglądy, stąd książka nie była dla mnie tak smacznym kąskiem jak Wieczny Grunwald, Epifania wikarego Trzaski czy Przemienienie. Reszcie świata powinna się jednak spodobać. I okazuje się, że Twardoch potrafi pisać nie tylko o żołnierzach, baronach i agentach bezpieki, ale o życiowych loserach i otyłych nastolatkach gnębionych przez rówieśników.

7/10

Szczepan Twardoch, Tak jest dobrze, Powergraph, Warszawa 2011

link do księgarni Selkar 

piątek, 18 listopada 2011

Asimov, Putin i święta Teresa

Jeśli ktoś ma w głowie zakodowany stereotypowy wizerunek miłośnika fantastyki naukowej jako typowego nerda, zafascynowanego głównie nowymi technologiami i walczącego z wszystkim, co tradycyjne, powinien przeczytać książkę Lecha Jęczmyka. Tłumacz i popularyzator m. in. Dicka, Le Guin, Vonneguta, Palahniuka, redaktor fantastycznych antologii, który „wyzwolił się z pęt racjonalizmu”, rysuje od lat niespecjalnie nam miły kształt przyszłości, a właściwie już teraźniejszości.


Nadchodzą mroczne wieki, mówi Jęczmyk, czasy chaosu, kryzysu i wędrówek ludów, a wiek XXI może być okropniejszy niż XX. Feudalizm, megakorporacje i cyberpunk gorszy od swego literackiego odpowiednika. Lewicowe bajki o nowym wspaniałym świecie można włożyć między bajki i mieć nadzieję, że tam zostaną. Prawicowe bajki o zachowaniu starego, wspaniałego świata zresztą też.


Zresztą, nie oznacza to końca świata ani nawet końca chrześcijaństwa, niemniej schyłek Europy, kryzys, nie tylko gospodarczy, jest już widoczny dla największego euroentuzjasty, Ameryki zresztą też, choć ten „trup w zbroi” (Jęczmyk jest mocno antyamerykański) zapewne pociągnie dłużej. Chiny, Indie, mnóstwo niewidocznych dotychczas narodów – do nich należy przyszłość.


Bogaci się bogacą, biedni biednieją (i nie bardzo wiedzą czemu), cywilizacja zachodnia umiera, nadchodzą barbarzyńcy. Widząc takiego Nergala, zastanawiam się, czy już nie nadeszli. Dawniej kultura niska naśladowała wysoką (owszem, tworząc kicze często straszliwe), teraz – kultura wysoka zachwyca się gangsta rapem i koniem malującym obrazy. Pogardzana literatura fantastyczna owszem, to często odmóżdżająca papka i element kultury niskiej, ale to też literatura, która jeszcze próbuje traktować świat poważnie, choćby jako tester idei. Lepiej idee testować literacko, niż w realu – taki nazizm czy komunizm (dwie wersje socjalizmu) – to dopiero były spełnione sny szalonego fantasty. Dlatego diagnozy o świecie Jęczmyk woli szukać u Asimova, Lema czy Dicka niż u noblistów, o których po kilkunastu latach nikt już nie pamięta.


Bujanie w obłokach? Może i tak, ale czasem tylko z wysoka można zobaczyć więcej. Żyjemy w fascynujących czasach wędrówek ludów, zmian paradygmatów cywilizacyjnych, a w mediach mamy przepychanki polityczne i lansowanie skandalistów. Nowe średniowiecze zapukało już do nas, i to o wiele mroczniejsze niż poprzednie; poprzednie ów „mrok” czy „barbarzyństwo” jakoś tam były oswojone przez chrześcijaństwo, które samo obecnie stało się marginesem (na szczęście nie wszędzie – pozytywnym przykładem jest Rosja (!), Filipiny czy Uganda; Polska stoi na rozdrożu i wciąż ma szansę, choćby jako mediator pojednania katolicko-prawosławnego). Narody, tak jak ludzie, mogą „tracić wiarę” lub „nawracać się”. Chrześcijańskie dogmaty czy cuda to zabobony, ale horoskopy i new age już nie. A tych samych osób, którym bardzo przeszkadza krzyż celtycki, zupełnie nie razi krzyż odwrócony (sprawa Nergala) – no dobrze, ale skoro już walczyć z neopogaństwem, to czemu nie z satanizmem? Według Jęczmyka zresztą „prawdziwie oświeceni” władcy świata to sataniści pełną gębą.


Ciekawe, czy ultrapoprawna politycznie lewica, o ile sięgnie po Jęczmyka, uzna go za rasistę. Będzie miała z tym kłopot. Niby głosi jakąś ”metafizyczną” wartość narodu o niepowtarzalnym „normotypie” i alarmuje przed obcymi nie chcącymi się asymilować (ci, co zechcieli, wzbogacili naszą kulturę), ale – skąd u niego tyle nawiązań do mistyki wschodniej, cytowania mądrości chińskich czy sufickich, tyle fascynacji różnymi ginącymi albo odradzającymi się narodami? Cóż, taki z niego rasista jak z Cejrowskiego, czyli żaden. Ukuwa nawet termin ‘ksenofilia’ dla tych, u których bezwarunkowa miłość do obcych łączy się z bezwarunkową nienawiścią do tego, co polskie. Tu się sam zastanawiam, czy taki Polak nienawidzący polskiej kultury i tradycji sam nie podpada pod definicję rasisty…


Chcesz naprawdę cenić inne narody i inne kultury, najpierw zostań patriotą, mówi Jęczmyk. Poznasz swoją historię, to lepiej poznasz i zrozumiesz innych. Chcesz być dzisiaj prawdziwym antysystemowcem i anarchistą, to zostań chrześcijańskim konserwatystą. U Jęczmyka ów konserwatyzm nie wyklucza antyglobalizmu, wręcz go uzasadnia.
W takich historiozofiach, w postrzeganiu świata i zachodzących przemian z szerszej perspektywy, rzeczywiście gustują zwykle fantaści, a rzadko realiści, skoncentrowani na rzeczywistości, ale, po pierwsze – rzeczywistość to nie wszystko, po drugie – to idee tworzą rzeczywistość. Idea boska, logos, odpowiada za stworzenie świata ex nihilo, a my, stworzeni na obraz Boga, możemy tworzyć własną rzeczywistość, jesteśmy wolni, twórczy i możemy kontynuować boskie „łamanie praw fizyki”, czyli nieuchronną entropię, poprzez bycie twórcą, nie konsumentem. W sferze idei najbardziej całościowych, pisze Jęczmyk, ludzkość nie wymyśli niczego lepszego niż chrześcijaństwo, którego właściwie nie wymyśliła, a dostała w prezencie. Ofiara Chrystusa jest odwróceniem ofiary Izaaka i żaden człowiek by na to nie wpadł, bo byłoby to bluźnierstwem i absurdem. Niemniej, w dywagacje teologiczne jednak popada Jęczmyk rzadko; woli od świadectwo świętych i szczerą religijność ludową od wykoncypowanej na salonach teologii.


Książki Jęczmyka rekomendują Ziemkiewicz i Dukaj (poprzedni tomik), chociaż jestem pewien bardzo wybiórczej zgodności poglądów; Ziemkiewiczowi nie podoba się zapewne krytyka liberalizmu i Balcerowicza tudzież antyamerykanizm połączony z rusofilią; Dukaj nie zaakceptowałby jednoznacznie negatywnej interpretacji zachodzących przemian; dla Jęczmyka owa wszechmocna postludzka cywilizacja to budowanie kolejnej wieży Babel, bo rojenia o wszechpotędze i nieśmiertelności muszą się tym skończyć. Chyba że naprawdę żyjemy w „czasach ostatnich” i nadchodzi wymieszanie ras i narodów, a potem wesoła apokalipsa.


Szkoda, że Jęczmyk nie miał w ostatnich latach jakiegoś jednego medium; w 2002? 2003? roku wyrzucono go nawet z macierzystej NF, choć tam wygrywał coroczne plebiscyty na najlepszą publicystykę (o ile pamiętam, dla ówczesnego, nowego redaktora jego felietony były zbyt eurosceptyczne i kasandryczne). Pozbierane felietony z różnych miejsc czasem nadmiernie się powtarzają, natomiast kilku pamiętnych fraz z NF wciąż nie znalazłem. Poza powtarzaniem się za pewną wadę książki uważam czasem nadmierne korzystanie ze słabo potwierdzonych informacji, plotek, domysłów – dobrze jest wyjść z założenia, że oficjalne i miłościwie nam panujące media zazwyczaj kłamią, nie zawsze jednak oznacza to, że każda „spiskowa teoria dziejów” jest prawdziwa. Niemniej, ogólny nurt zmian został zarysowany wiarygodnie, nawet jeśli czasem można kwestionować szczegóły tudzież zbyt daleko idący fatalizm.


Warto porównać Jęczmyka razem z Andrzejem Zimniakiem (Jak nie zginie ludzkość), Zimniak ignoruje diagnozy cywilizacyjne i historiozofię, jak rasowy naukowiec ekstrapoluje głównie rozwój technologiczny, i to raczej bliższego zasięgu niż jakieś postludzkie cywilizacje. Przy czym optymizm Zimniaka jest dość dziwny – ot, ludzkość przetrwała tyle wojen, epidemii i kataklizmów, że spokojnie zniesie i kolejne, co to było te parę miliardów ludzi. Pewnie tak, ale takie nowo powstałe cywilizacje mogą mieć inne priorytety niż postęp naukowo-techniczny. Natomiast dla kontrastu „rusofilia czy germanofilia” poczytać można z Twardochem (Wyznania prowincjusza); Twardoch widzi Polskę raczej w obrębie „cywilizacji zachodniej” (razem z Niemcami), niż „bizantyjskiej” (też rosyjskiej; nam wrogiej); Jęczmyk przeciwnie – to, co głębsze, wspólnota „słowiańska” jest dla niego ważniejsze niż cywilizacyjna przynależność do Zachodu. Ciekawie wygląda też skontrastowanie Jęczmyka z „futurologicznym” Dukajem (Linia oporu zwłaszcza) – według Dukaja obecna zmiana kulturowa, wymuszona przez technologię, jest jednak czymś zupełnie jakościowo odmiennym niż wcześniejsze przełomy; Dukaj też nie jest jakimś przyszłościowym hurraoptymistą, niemniej patrzy w przyszłość z ostrożną nadzieją. Punkt wspólny? „Powołanie do twórczości”, które głoszą obaj – może jednak technologia walnie nas wesprze w tym kontynuowaniu dzieła stworzenia?


Gorąco polecam – tylko u Jęczmyka literatura SF i szeroka perspektywa charakterystyczna dla miłośnika fantastyki styka się z chrześcijaństwem, rozumianym zarówno jako religia tworząca fundament cywilizacji i postawa zmieniająca człowieka; z takiej perspektywy fantasty i chrześcijanina obserwuje on wreszcie rzeczywistą historię i politykę. W książce zgodnie egzystują fantaści (często ateistyczni!), politycy zmieniający zwrotnice historii (Putin jest w książce postacią bardzo pozytywną – człowiek, który rozsadził komunizm „od wewnątrz” i przywrócił Rosję do prawosławia – sam nie wiem, czy potrafię to przełknąć), wreszcie gromada świętych i męczenników. To się dopiero nazywa tolerancja…

 
Lech Jęczmyk, Dlaczego toniemy albo jeszcze nowsze średniowiecze, Poznań 2011