Książkę non-fiction „Podwójna tożsamość bogów” (SQN 2017) Michał Cetnarowski
zadedykował mamie, który podrzucała mu Batmany, Punishery i Spider-Many. Uległem
urokowi tej wizji – oto matka, która nie tylko nie straszy latorośli, że jeśli
będzie czytać te bzdury, pochłonie go ogień piekielny, demoralizacja albo
stupor intelektualny – mało tego, sama podrzuca mu do poduszki takie historie,
skutkiem czego syn zostaje redaktorem „Nowej Fantastyki”, po drodze nie
wylatując przez okno, jak podobno czyniły to inne dzieciaki, chcące naśladować rozmaitych
człowieków-nietoperzy czy pingwinów.
Wizja taka jest dla mnie totalną science fiction, kobiety z
mojego otoczenia nie przejawiały nigdy choćby śladowego zainteresowania
historyjkami obrazkowymi tudzież powieściami graficznymi. Sam natomiast, jako
dzieciak, miałem dość imponującą kolekcję komiksów – Tytusy, Kajki i Kokosze, Thorgale
i Domany; sporo było pieczołowicie wycinanych ze „Świata Młodych”. Żbiki i
Relaxy przegapiłem, bo byłem za młody. Za to do dziś pamiętam pierwszy odcinek Yansa
w „Świecie Młodych”, czytany przez sześcio- czy siedmioletniego brzdąca na
polu, gdzieś na głębokiej podlaskiej prowincji, kiedy dorośli obok ostro
zapieprzają przy żniwach – niezupełnie wiedziałem, o co chodzi, ale to było faajne.
Te futurystyczne, ponure bunkry i te kółko na czole Orchidei, ech. Uwielbiałem
Yansa za inny świat, ale humorem najbliższy był mi chyba Baranowski (postmodernizm,
purnonsens i zabawy językowe), Tytusa i Kajka z Kokoszem dałbym ex aequo na
drugim miejscu. Generalnie najbardziej ceniłem nie tyle fantastykę, co „przygodowość”,
„westernowe” komiksy (i książki) nieźle mi podchodziły. Albo powieści
Nienackiego i Niziurskiego.
Były oczywiście jakieś próby rysowania na własną rękę, całe
zeszyty poświęcane na radosną twórczość, w tym nieukończoną adaptację cyklu
Karola Maya „Szatan i Judasz” (w gigantycznych nakładach walał się ten cykl po
kioskach), o ile pamiętam, nie ukończyłem adaptować nawet pierwszego zeszytu,
ale kilkadziesiąt stron namachałem z cierpliwością, której sam się obecnie
dziwię. Potem, ostatnie lata zdychającego PRL, euforia polityczna niespotykana
wcześniej i później (na punkcie, a jakże, Wałęsy), trochę zmiana zainteresowań –
niemieckie Bravo, które jakimś cudem, zapewne z przeceny, nieregularnie i z opóźnieniem,
trafiało często do polskich kiosków, nawet tych monieckich. Z komiksem
pożegnałem się gdzieś przy „Krainie Qa” (Thorgal) i „Szninkielu” – ten ostatni,
dla polskich nastoletnich dzieciaków z PRL, był sporym szokiem kulturowym z
powodu ostrego, jak na tamte czasy, erotyzmu. Potem nie podszedł mi zarówno „Rork”,
jak i inwazja TM-Semic – te wszystkie Punishery i Batmany, które wspomina
Cetnarowski, były dla mnie, kogoś, kto zaczął się właśnie intelektualnie snobować,
czymś obciachowym i zbyt prostackim. Polskie i frankofońskie komiksy – super,
amerykańskie superbohaterskie – ble, coś jak disco polo. Generalnie lubię „amerykańską” kreskę, ale
niekoniecznie „amerykańskie” fabuły – dlatego też sensacyjniaków Wróblewskiego nigdy
nie lubiłem.Trochę mi to zostało
do dzisiaj, choć po filmach Burtona czy Nolana i produkcjach Marvel/Netflix
zmieniłem zdanie. W każdym razie w roku plus minus 1992 pożegnałem się z
komiksem, a większość kolekcji sprzedałem albo rozdałem.
Pamiętam też panią od polskiego, która w podstawówce
regularnie straszyła komiksami – że ogłupiają i upraszczają. Dziś wygląda to
inaczej, to dla dzieciaków komiksy to, mam wrażenie, jakaś niezrozumiała nuda
ze świata dorosłych. A przecież te nieszczęsne komiksy wymagają trochę intelektualnego
wysiłku w porównaniu do TV (choćby ze względu, powtarzam za McCloudem, że komiks
„dzieje się” między kadrami, które trzeba sobie dokładać w głowie), zresztą,
telewizji też nie zamierzam tu demonizować. Od paru lat wróciłem do częstszego
czytania komiksów, odgrzebując pasję z dzieciństwa, ostatnio podobał mi się „Stwórca”
(„The Sculptor”) McClouda… ale to też pozycja dla snobów. No i zakochałem się w
„Baśniach” Willinghama – być może dzięki grze „The Wolf Among Us”, czyli luźnej
adaptacji pierwszej części cyklu.
Teraz próbuję przekazać komiksową pasję swojej córce, ale albo czynię to ze zbyt słabym przekonaniem, albo konkurencja w postaci filmów i smartfona jest zbyt duża. Albo po prostu córka nie lubi komiksów, a ja się sugeruję się entuzjastycznymi recenzjami, których autorzy chwalą się, jak to im fajnie się czyta z własnymi dziećmi.
Tematu na pewno nie wyczerpuję, może do niego wrócę. O muzyce,
filmach, książkach i – zwłaszcza – komputerach napiszę innym razem.