piątek, 24 maja 2013

Niedawno temu, w zamierzchłej przyszłości



Uczciwie przyznam, że Petera F. Hamiltona wcześniej nie czytałem. Trochę mnie odstraszała ilość cykli, trochę sama konwencja typowej z wyglądu space opery, a sam się trochę przeprofilowałem i w wymyślonych kosmosach szukam albo hard SF, albo religii, albo zgrywy w stylu Futuramy. Upadek smoka wyglądał zaś na samodzielny, pozaseryjny utwór, więc się skusiłem. Powieść co prawda powstała kosmicznie dawno, jak na standardy SF (2001 rok), więc jej lektura to wyprawa nie tylko w przyszłość (akcja powieści toczy się w XXIV wieku), ale i w przeszłość wyobrażeń jej dotyczących. 

Hamilton, choć tkwi korzeniami w bardzo klasycznej, kosmicznej SF, stara się ją uwspółcześnić. Zwracają uwagę rządy korporacji, nie państw czy narodów. Epoka podboju kosmosu, rozpoczęta po koniec XXI wieku, już minęła, bo odkrywanie kolejnych światów się nie opłaca, potrzeba już nie odkrywców, a biurokratów i zarządców, by zarządzać nielicznymi sterraformowanymi w pocie czoła planetami. „Nieopłacalne” planety zresztą korporacje potrafią sprzedać, a zbrojny atak na którąś z nich nazywają „realizacją aktywów”. Demokracja, owszem, istnieje, tylko nazywa się „demokracją udziałową” - chcesz poczuć się współwłaścicielem korporacji, a także mieć świadczenia socjalne i opiekę zdrowotną – wykup w niej udziały. Oczywiście każdy może to zrobić – jeśli go tylko na to stać. Czyli – ekonomia ponad wszystko. Rolnictwo upadło, syntetyczną żywność się produkuje w fabrykach-rafineriach. Gdy jedna z postaci dowiaduje się, że zjadła właśnie kawałek „żywej martwej krowy”, z miejsca wymiotuje.

Brzmi to raczej jak satyra na korporacjonizm, ale autor złośliwie (i celowo) uczynił Lawrence’a Newtona, głównego bohatera, żołnierzem Zantiu-Braun, jednej z korporacji, ubranym w Skórę (taki superkombinezon) i żyjącym szlachetnymi i niespełnionymi ideałami kosmicznego odkrywcy. Denise Ebourn, jego oponentka, stosuje wobec niego i korporacyjnych najeźdźców przybyłych na planetę Thallspring „realizować aktywa” metody właściwie terrorystyczne – ale jej też trudno nie polubić, gdyż w przerwach w zajmowaniu się terroryzmem/partyzantką jest przedszkolanką, opowiadającą dzieciakom fascynujące przypowieści o Imperium Pierścienia i kosmicznych peregrynacjach Ijona… przepraszam, niejakiego Mozarka. Póżniej owe przypowieści ładnie wplotą się we właściwą akcję utworu.

W fabułę powieści zamieszane są sztuczne inteligencje, klony, wreszcie całkiem oryginalni Obcy, których priorytetem jest wiedza, nie jednostkowe przetrwanie. Fani militarnej SF znajdą tu szczegółowe opisy walk najemników w futurystycznych kombinezonach („Skórach”) – opisy tych walk ze słabiej uzbrojonymi partyzantami przypominały mi trochę, ja wiem, Irak czy Afganistan… Jednym z postaci jest żołnierz z plutonu Newtona, nosi swojsko brzmiące imię Hal Grabowski, który zostaje perfidnie wrobiony w gwałt na córce burmistrza kosmicznego miasta. Jak na solidną cegłę przystało, powieść jest wielowątkowa, a wiele wątków (rozdziałów) to właściwie historie broniące się jako oddzielna całość – znajdziemy tu opowieść o dojrzewaniu bohatera, romans, śledztwo kryminalne, wreszcie czysto już fantastyczne wątki typu wizyta w utopijnej, ziemskiej Szkocji, gdzie ludzie „wrócili do natury”, czy podróż na planetę Santa Chico, gdzie zrobili to samo, tylko na postludzką modłę (morfogeniczność, obdarzenie świadomością elementów naturalnego środowiska – Gaja się tu kłania do samej Ziemi).

Czasem autor idzie niestety na łatwiznę. Rozdziały poświęcone przemianie Lawrence’a z nastoletniego nerda pełnego kompleksów w samca alfa i inteligentnego superżołnierza, któremu nie opiera się wymarzona dziewczyna, wyglądały mi na zaspokajanie kompensacyjnych potrzeb czytelniczych i tchnęły sztampą. Słaba jest przekładalność zmian nafaszerowanego możliwościami i supertechniką środowiska przyszłości na zmiany psychologiczne. Ludzie u Hamiltona wciąż za bardzo pozostają ludźmi, a kosmitów da się zrozumieć – więcej, czerpią oni satysfakcję z kontaktu z nami. Może to i plus, bo zakładający pewien konserwatyzm („nic nowego pod słońcem”, czy raczej „pod słońcami”; ludzkość wciąż popełnia te same błędy i ma te same słabości) i ogólne zasady kosmicznego „rozumu” nie ograniczonego do naszego antropomorfizmu, ale po lekturach Lema, Dukaja czy Petera Wattsa wydaje się to dość naiwne. To wciąż klasyczna fantastyka, która mogłaby powstać i ze dwadzieścia lat wcześniej, gdyby zastąpić część terminologii. A sama imponująca scenografia fantastycznonaukowa z pewnością szybko się zestarzeje, już teraz czytając o problemach z przepustowością łącz „puli danych” (przyszłościowego Internetu) i problemach bohatera z (legalną) dostępnością do starych seriali SF trudno się nie uśmiechnąć. A zamiast „wujka Google” mamy w powieści „zapytajki trałujące”…

Co o religii? Tu Hamilton powtarza banały o areligijnej przyszłości, gdzie bohaterowie wołają „na litość Losu”, „kogo, na Los, to obchodzi”, a „oświecony” (zapewne nie religijnie) znaczy „miły i rozsądny”, a nie „brutalny i głupi”. Nic więcej na ten temat – skąd taka zmiana języka? Wymuszona została polityczną poprawnością? Quasiboskie cechy można przypisać powieściowemu Obcemu, ze względu na jego wszechwiedzę czy samopoświęcenie się dla dobra ludzkości. To dopiero dzięki niemu mamy szansę „przerwać odwieczny ludzki cykl miłości i wojny”.

Przyznaję, że pomimo mojego zgredowego nastawienia powieść mnie wciągnęła; w swojej klasie (space opera o umiarkowanej zawartości hard SF) jest wręcz bardzo dobra. I jednak też moralnie uczciwa – eugenika, czyli pozbycie się „obciążenia dla postępu”, jakim są miliardy niebogatych osób, choćby poprzez niedopuszczenie do ich pokoleniowego odrodzenia, jest pomysłem powieściowego szwarchcharakteru. Dla Denise za to marzy się jakaś globalna wioska indywidualistów, a nano-supertechnologia ma pomóc w zbudowaniu naturalnej (raczej „postnaturalnej”) cywilizacji, globalnej wioski indywidualistów, o podkręconym IQ i odpornych na raka. Mimo wszystko i to wygląda na kolejną szlachetną utopię.



Peter F. Hamilton, Upadek smoka. Tł. Krystyna Chodorowska. Zysk i S-ka, Poznań 2012.





wtorek, 14 maja 2013

O "Carze Putinie" na wnas.pl

 Kolejny tekst na portalu wnas.pl:

 Car Putin Anny Arutunyan nie tyle jest biografią prezydenta Rosji, co po części literaturą faktu, po części dziennikarstwem śledczym z ambicjami zrozumienia i opisu mentalności rosyjskiego społeczeństwa. Autorka, dziennikarka i komentator polityczny, posiada cenną perspektywę – jest Rosjanką z pochodzenia i Amerykanką z wykształcenia. Pomimo deklarowanego na wstępie obiektywizmu czytelny jest jej zamiar przypodobania się czytelnikowi zachodniemu i rosyjskiej klasie średniej i pewne demonizowanie – może nie tyle prezydenta Rosji, co samej instytucji tamtejszej władzy. Sam Putin trochę się autorce wymyka – raz jest wszechmocnym i hipnotyzującym nadczłowiekiem, pod którego spojrzeniem drżą nogi poddanym (w tym jej samej), raz tylko zmuszonym odgrywać swą rolę sługą systemu, w którego interesie jest nieustanne podtrzymywanie iluzji boskiej wszechmocy. Bo też nie tylko o ukazanie Putina autorce chodzi, co całego współczesnego społeczeństwa rosyjskiego ze specyficznym, „wschodnim” podejściem do władzy, któremu nieobcy jest pewien mistycyzm; zresztą oryginalny tytuł powieści to The Putin Mystique. 

Całość tutaj