Uczciwie przyznam, że Petera F. Hamiltona
wcześniej nie czytałem. Trochę mnie odstraszała ilość cykli, trochę sama
konwencja typowej z wyglądu space opery, a sam się trochę przeprofilowałem i w
wymyślonych kosmosach szukam albo hard SF, albo religii, albo zgrywy w stylu Futuramy. Upadek smoka wyglądał zaś na samodzielny, pozaseryjny utwór, więc
się skusiłem. Powieść co prawda powstała kosmicznie dawno, jak na standardy SF
(2001 rok), więc jej lektura to wyprawa nie tylko w przyszłość (akcja powieści
toczy się w XXIV wieku), ale i w przeszłość wyobrażeń jej dotyczących.
Hamilton, choć tkwi korzeniami w bardzo klasycznej,
kosmicznej SF, stara się ją uwspółcześnić. Zwracają uwagę rządy korporacji, nie
państw czy narodów. Epoka podboju kosmosu, rozpoczęta po koniec XXI wieku, już
minęła, bo odkrywanie kolejnych światów się nie opłaca, potrzeba już nie
odkrywców, a biurokratów i zarządców, by zarządzać nielicznymi
sterraformowanymi w pocie czoła planetami. „Nieopłacalne” planety zresztą korporacje
potrafią sprzedać, a zbrojny atak na którąś z nich nazywają „realizacją
aktywów”. Demokracja, owszem, istnieje, tylko nazywa się „demokracją udziałową”
- chcesz poczuć się współwłaścicielem korporacji, a także mieć świadczenia
socjalne i opiekę zdrowotną – wykup w niej udziały. Oczywiście każdy może to
zrobić – jeśli go tylko na to stać. Czyli – ekonomia ponad wszystko. Rolnictwo
upadło, syntetyczną żywność się produkuje w fabrykach-rafineriach. Gdy jedna z
postaci dowiaduje się, że zjadła właśnie kawałek „żywej martwej krowy”, z
miejsca wymiotuje.
Brzmi to raczej jak satyra na korporacjonizm, ale autor
złośliwie (i celowo) uczynił Lawrence’a Newtona, głównego bohatera, żołnierzem Zantiu-Braun,
jednej z korporacji, ubranym w Skórę (taki superkombinezon) i żyjącym
szlachetnymi i niespełnionymi ideałami kosmicznego odkrywcy. Denise Ebourn,
jego oponentka, stosuje wobec niego i korporacyjnych najeźdźców przybyłych na
planetę Thallspring „realizować aktywa” metody właściwie terrorystyczne – ale
jej też trudno nie polubić, gdyż w przerwach w zajmowaniu się
terroryzmem/partyzantką jest przedszkolanką, opowiadającą dzieciakom
fascynujące przypowieści o Imperium Pierścienia i kosmicznych peregrynacjach
Ijona… przepraszam, niejakiego Mozarka. Póżniej owe przypowieści ładnie wplotą
się we właściwą akcję utworu.
W fabułę powieści zamieszane są sztuczne
inteligencje, klony, wreszcie całkiem oryginalni Obcy, których priorytetem jest
wiedza, nie jednostkowe przetrwanie. Fani militarnej SF znajdą tu szczegółowe
opisy walk najemników w futurystycznych kombinezonach („Skórach”) – opisy tych
walk ze słabiej uzbrojonymi partyzantami przypominały mi trochę, ja wiem, Irak
czy Afganistan… Jednym z postaci jest żołnierz z plutonu Newtona, nosi swojsko
brzmiące imię Hal Grabowski, który zostaje perfidnie wrobiony w gwałt na córce
burmistrza kosmicznego miasta. Jak na solidną cegłę przystało, powieść jest
wielowątkowa, a wiele wątków (rozdziałów) to właściwie historie broniące się
jako oddzielna całość – znajdziemy tu opowieść o dojrzewaniu bohatera, romans,
śledztwo kryminalne, wreszcie czysto już fantastyczne wątki typu wizyta w
utopijnej, ziemskiej Szkocji, gdzie ludzie „wrócili do natury”, czy podróż na
planetę Santa Chico, gdzie zrobili to samo, tylko na postludzką modłę
(morfogeniczność, obdarzenie świadomością elementów naturalnego środowiska –
Gaja się tu kłania do samej Ziemi).
Czasem autor idzie niestety na łatwiznę. Rozdziały
poświęcone przemianie Lawrence’a z nastoletniego nerda pełnego kompleksów w
samca alfa i inteligentnego superżołnierza, któremu nie opiera się wymarzona
dziewczyna, wyglądały mi na zaspokajanie kompensacyjnych potrzeb czytelniczych i
tchnęły sztampą. Słaba jest przekładalność zmian nafaszerowanego możliwościami
i supertechniką środowiska przyszłości na zmiany psychologiczne. Ludzie u
Hamiltona wciąż za bardzo pozostają ludźmi, a kosmitów da się zrozumieć – więcej,
czerpią oni satysfakcję z kontaktu z nami. Może to i plus, bo zakładający
pewien konserwatyzm („nic nowego pod słońcem”, czy raczej „pod słońcami”;
ludzkość wciąż popełnia te same błędy i ma te same słabości) i ogólne zasady
kosmicznego „rozumu” nie ograniczonego do naszego antropomorfizmu, ale po
lekturach Lema, Dukaja czy Petera Wattsa wydaje się to dość naiwne. To wciąż
klasyczna fantastyka, która mogłaby powstać i ze dwadzieścia lat wcześniej,
gdyby zastąpić część terminologii. A sama imponująca scenografia
fantastycznonaukowa z pewnością szybko się zestarzeje, już teraz czytając o
problemach z przepustowością łącz „puli danych” (przyszłościowego Internetu) i
problemach bohatera z (legalną) dostępnością do starych seriali SF trudno się
nie uśmiechnąć. A zamiast „wujka Google” mamy w powieści „zapytajki trałujące”…
Co o religii? Tu Hamilton powtarza banały o
areligijnej przyszłości, gdzie bohaterowie wołają „na litość Losu”, „kogo, na
Los, to obchodzi”, a „oświecony” (zapewne nie religijnie) znaczy „miły i
rozsądny”, a nie „brutalny i głupi”. Nic więcej na ten temat – skąd taka zmiana
języka? Wymuszona została polityczną poprawnością? Quasiboskie cechy można
przypisać powieściowemu Obcemu, ze względu na jego wszechwiedzę czy samopoświęcenie
się dla dobra ludzkości. To dopiero dzięki niemu mamy szansę „przerwać
odwieczny ludzki cykl miłości i wojny”.
Przyznaję, że pomimo mojego zgredowego nastawienia
powieść mnie wciągnęła; w swojej klasie (space opera o umiarkowanej zawartości hard SF) jest wręcz bardzo dobra. I jednak
też moralnie uczciwa – eugenika, czyli pozbycie się „obciążenia dla postępu”,
jakim są miliardy niebogatych osób, choćby poprzez niedopuszczenie do ich pokoleniowego
odrodzenia, jest pomysłem powieściowego szwarchcharakteru. Dla Denise za to marzy
się jakaś globalna wioska indywidualistów, a nano-supertechnologia ma pomóc w
zbudowaniu naturalnej (raczej „postnaturalnej”) cywilizacji, globalnej wioski indywidualistów,
o podkręconym IQ i odpornych na raka. Mimo wszystko i to wygląda na kolejną szlachetną
utopię.
Peter F. Hamilton, Upadek smoka. Tł. Krystyna Chodorowska.
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz