środa, 31 sierpnia 2011

Małpa z Duchem Bożym

Książka R. J. Berry’ego jest ciekawa, choć miejscami mało porywająca, może poza rozdziałem o aborcji i embrionach, który zjeży włosy na głowie każdemu katolikowi; dobrze, że autor referuje historię dyskusji na temat aborcji i pewne przemilczane zazwyczaj fakty (ilość odrzucanych przez ludzki organizm embrionów czy trochę inne dawne traktowanie przez Kościół „wczesnej” aborcji, w co aż się wierzyć nie chce), ale, przyznając się do agnostycyzmu w temacie „kiedy już nie embrion, a człowiek” przyznaje niechcący słuszność stanowisku katolickiemu – ano właśnie, skoro nie wiadomo, to czy nie lepiej dmuchać na zimne? Dobrze, niech nawet z każdych 100 zapłodnionych jaj natura samoczynnie odrzuca 70, ale czy to znaczy, że można beztrosko podchodzić do reszty? Co z tego, że to zjawisko naturalne? Skoro wirusy, wulkany i samochody zabijają ludzi, to się nic statystycznie nie zmieni, jeśli samemu ich się trochę powystrzela, tak? A już zupełnym pomieszaniem pojęć jest zrównanie „nieistnienia” spowodowanego aborcją z „nieistnieniem” spowodowanym powstrzymaniem się od seksu. Tu się nasuwa wniosek – skoro i tak mamy tak znikomą szansę przyjść na świat (trochę większą, jeśli rodzice są katolikami), bo nawet, jeśli po zapłodnieniu (wcale nie tak oczywistym) jakimś cudem przebrniemy przez „sito” natury, to można się na dodatek pchać z łapami, bo dopiero drugi tydzień i na pewno nie jesteśmy jeszcze człowiekiem? W każdym razie angielski Komitet do spraw zapłodnienia i embriologii człowieka, którego członkiem jest autor (HFEA, Human Fertilization and Embriology Authority) udziela licencji projektom badawczym, byle były „etyczne” (szukały lepszych metod antykoncepcji, technologii badających anomalie genowe etc.). To już eugenika czy jeszcze nie? Autor bagatelizuje trochę geny, podkreślając rolę środowiska na ukształtowanie się pełnego człowieka, chcąc w ten sposób usprawiedliwić genetyczne zabawy.


Z pozostałą częścią książki trudno się nie zgodzić. Rozdział o ekologii jest już lepszy, autor co prawda tradycyjnie straszy nas dziurą ozonową i globalnym ociepleniem, ale też przytomnie krytykuje różne panteizmy, new age, obala mit „szczęśliwego dzikusa”. Plemiona pierwotne też potrafiły niszczyć naturę, a w wielkim mieście, o zgrozo, spotkać można ludzi szczęśliwych i spełnionych. Niektórzy ekolodzy zresztą obwiniają (!) za postęp… Biblię (chodzi o nakaz „czyńcie sobie ziemię poddaną”). Mam to za kolejny ddowód słuszności postrzegania chrześcijaństwa przez Chestertona – dla jednych będzie ono zawsze zbyt konserwatywne, dla drugich, jak widać, zbyt postępowe. Dla jednych – zbyt ascetyczne, dla drugich – zbyt rozpustne. Zbyt agresywne – zbyt łagodne, wyrafinowane – prostackie, i tak dalej, i tak dalej, par opozycji można znaleźć dużo.


Wracam do książki. Teoria ewolucji umieszcza autor w szerokim kontekście zarówno historii przyrodoznawstwa, jak i historii myśli teologicznej – nie wzięła się znikąd, ponieważ skamieniałości i narządy szczątkowe znano wcześniej. Darinowi zawdzięczamy wyjaśnienie mechanizmu ewolucji, a nie samą koncepcję. Poza tym ewolucja nie była młotem na religię, wręcz przeciwnie – Bóg ewolucji nareszcie przestał być Bogiem deistów, paleyowskim zegarmistrzem, który nakręcił zegarek, stał się natomiast (tzn. oczywiście był od zawsze) transcendentny i immanentny zarazem. Zresztą, przez stulecia przyrodoznawstwo miało motywację religijną właśnie; tacy np. członkowie Towarzystwa Królewskiego byli wierzący. Potrzeba było paru nieporozumień, by nastąpił rozdźwięk (autor obwinia o to „sprawę Galileusza”, trochę może też, ale i Galileusz funkcjonuje jako pewien mit). Ogólnie – badanie przyrody od zawsze było działaniem mającym na celu poznanie Boga, po czym „oświeceniowcy” i „pozytywiści” zdemonizowali Kościół i chrześcijaństwo, a „romantycy” zdemonizowali naukę. I mamy pomieszanie z poplątaniem, jedni żałują, że nauka nie odpowiada na naiwne według niej pytania typu „po co żyjemy” i „jaki to ma sens”, drudzy kpią z Biblii, że, ha ha ha, Jozue zatrzymał słońce. Według nich Biblia powinna być napisana językiem artykułów ze Świata Nauki


Książkę mam za wiarygodną; autor krytykuje panteizm, teorię Gai, nawet do koncepcji Teilharda de Chardina czy holistycznych zapędów teorii unifikacyjnych podchodzi dość sceptycznie. Bogato cytuje noblistów, wykazuje jasne granice kompetencji nauki i religii, odróżnia hipotezę od teorii (tak tak, to dlatego „ewolucja jest więcej niż tylko teorią”). Na pytanie, czy jesteśmy małpą (w końcu pod względem zoologicznej klasyfikacji jesteśmy zwierzęciem, mamy bardzo podobne geny itd.) czy bożym stworzeniem, odpowiada – i jednym i drugim. Sporo miejsca książka poświęca cudom, wskazując na słabe punkty „antycudowej” argumentacji, ale też na słabe punkty argumentacji C. S. Lewisa.


Warto przeczytać; autor swobodnie porusza się po sferze przyrodoznawstwa (jest profesorem genetyki) i chrześcijańskiej duchowości, Biblię też cytuje obficie. Można krytykować spory rozrzut tematyczny (celem było „uchwycenie nieporozumień” pomiędzy wiarą a nauką). Mamy zatem trochę historii przyrodoznawstwa i teologii ze wskazaniem przyczyn nieporozumień i niechęci, mamy trochę o ekologii po chrześcijańsku, trochę wreszcie o bioetyce na anglikańskim podwórku, gdzie proaborcyjna retoryka dominuje – cóż, mam szczerą nadzieję, że akurat w tej kwestii anglikanie kiedyś zmienią zdanie.


7/10


R. J. Berry, Bóg i biolog. Wiara a nauki przyrodnicze, Wydawnictwo WAM, Kraków 2005

czwartek, 18 sierpnia 2011

Rzemiosło Carpentera

Dom wariatów, przepraszam, szpital psychiatryczny, to całkiem wdzięczne miejsce dla twórców horrorów. Wiadomo, że wszelakie nadprzyrodzone kreatury będą traktowane jako efekt choroby psychicznej pensjonariuszy, więc kolejnym wrogiem będzie personel, chcący, by pacjenci pozbyli się „urojeń”.

Jak to wygląda w najnowszym filmie klasyka gatunku, Johna Carpentera? Od strony realizatorskiej trudno cokolwiek zarzucić, niezły horrorek klasy B dla trochę młodszej publiczności, świetna czołówka z kołysanką przypominającą tą z Dziecko Rosemary i rozbitymi lustrami, same dziewczyny (Amber Heard i inne piękne dwudziestoletnie) w rolach prześladowanych przez zombiakowatą potworzycę pensjonariuszek, i psychopatyczny (ale bez przesady, siostra Ratched to nie jest) doktorek (Jared Harris) od elektrowstrząsów i innych przyjemności. A umieszczenie akcji w barbarzyńskich latach sześćdziesiątych dodało filmowi klimatu retro – ten film mógłby właściwie powstać wówczas, może poza zakończeniem na dzisiejszą modłę.

Od strony scenariusza zaś jest to tysięczna historia, znana wszystkim na pamięć – piątkę dziewoi prześladuje jakaś szkarada, z jakiegoś spokoju nie mogąca po śmierci zaznać spokoju i mordująca winnych i niewinnych; wykonanie jakiejś czynności przywróci zjawie spokój i wyświetlą się napisy końcowe. Zombie (czy cokolwiek to jest) straszy i morduje, zły doktorek stosuje nowatorskie metody leczenia (elektrowstrząsy) w żadne zwidy nie wierząc, a widzom podsuwa się mylne tropy co do prawdziwej motywacji zachowania potworka – słowem, to samo co zwykle. Oglądałem to cudo, marudząc i ziewając – sztampa, sztampa, sztampa.

(trochę spoileruję w następnym akapicie, choć bez konkretów)

A tu – niespodzianka, bo zakończenie filmu ujawniło niezłe zakręcenie a’la dawny Shyamalan czy Wyspa tajemnic, a ja dałem się oszukać scenarzyście. Może bym i na to wpadł, ale ten dość słaby film nie wyglądał mi na taki, które w ogóle może takie drugie (trzecie) dno posiadać. Wydawało by się, że „rzeczywiste” (dla bohaterów) istnienie potworów w domu wariatów to żelazna zasada horroru, a tu – niekoniecznie. I może to my jesteśmy dla siebie większym zagrożeniem niż świat zewnętrzny, tworząc w głowie własne piekła i własne demony. I własne światy.

Jednak zaskakujący twist fabularny na koniec to trochę za mało. Sprawna realizacja, trochę klimatu i niezłe zakończenie są na plus, ale od klasyka Johna Caprentera oczekiwałem więcej niż sprawnego rzemiosła. Zwłaszcza że jego poprzednie dziełka, nowelki w Masters of Horror (Cigarette Burns i Pro-life) były albo rewelacyjne (ta pierwsza) albo przynajmniej dobre (ta druga).

Oddział (The Ward). Reżyseria: John Carpenter. Scenariusz: Michael Rasmussen, Shawn Rasmussen. Obsada: Amber Heard, Mamie Gummer, Danielle Panabaker, Laura-Leigh, Lyndsy Fonseca, Jared Harris. USA 2010.

5/10

trailer


piosenka


Brzydki film o pięknej przyjaźni

[Przyznam się, że, poza czytaniem książek, lubię też oglądać filmy, a nawet, o zgrozo, seriale. Może trochę to namiesza w dotychczasowym kształcie tego bloga, ale spróbuję też co niektóre porecenzować co nieco. Co prawda nie czuję się specjalnym koneserem filmowym, ale, jak się tak zastanowić, to i książkowym też nie – a może nawet jestem bardziej na bieżąco z filmem niż z literaturą (obejrzenie filmu zajmuje góra dwie godziny, przeczytanie książki jednak trochę więcej). Ech, gdzie te czasy, gdy fascynowałem się komiksem czy muzyką…]


Tytułowi Mary i Max to dwóch archetypicznych nieprzystosowańców z problemami, które naszym pradziadkom nawet do głowy by nie przyszły. Dziewczynka, Mary Daisie Dinkle, nieatrakcyjna i zakompleksiona ośmiolatka, jest obiektem drwin rówieśników. Jej matka to alkoholiczka, a tatuś – wiecznie zajęty wypychacz zwierząt. Max Horovitz zaś to nieatrakcyjny czterdziestoparolatek, mający trochę z Lema i trochę z Adasia Miauczyńskiego, zafascynowany nauką samodzielny konwertyta z judaizmu na ateizm (między innymi przez lekturę Asimova, ha ha ha), z nerwicą natręctw, asertywny aż do przesady, nie rozumiejący i właściwie też nie lubiący ludzi. Tak jak Mary, dzieciństwo miał ciężkie i smutne, a dodatkowo gnębiły go dzieciaki-antysemici.

Taką parę więc tylko pozornie więcej dzieli, niż łączy. Czy można opowiedzieć historię ich miłości? Miłości raczej nie, bez posądzania o pedofilię (choć czas fabuły wykracza daleko poza pełnoletniość bohaterki), ale przyjaźni – czemu nie. Dodatkowo bohaterowie nie poznają się osobiście, z racji odległości (jedno mieszka w Australii, drugie w Nowym Jorku), a ich jedyny kontakt to wymiana korespondencji, rozpoczęta właściwie przypadkiem. Naprawdę odnosimy wrażenie, że listy takowe pozwalają im na większą otwartość niż czasy facebooków, skype’ów i sms-ów (akcja rozpoczyna się w latach 70-tych). Nie obędzie się bez jakiejś olbrzymiej wtopy popełnionej przez jednego z bohaterów, którą ten będzie musiał potem długo odkręcać, chcąc odzyskać nadwątlone zaufanie - schemat zgodny z regułami wziętymi z komedii romantycznej.

Jest i smutno, i śmiesznie, i wzruszająco, i miejscami niesmacznie (nadmiar kup zwierzęcych). Całość wygląda jak Wallace i Gromit w wersji skrajnie turpistycznej. Animacja zdecydowanie nie dla dzieci, w zamierzeniu będąca pochwałą przyjaźni, może jednak przynieść skutek odwrotny od zamierzonego z powodu olbrzymiego ładunku egzystencjalnej beznadziei pod tytułem „obojętny świat, źli ludzie, oj biedny ja, biedny”. Przykładem może najdobitniejszym jest samobójcza próba jednej z postaci dokonywana w w rytm melodii ‘que sera, sera’, będąca przejawem humoru doprawdy wisielczego. Podśmiechiwajki z rzekomo zbyt słabej edukacji seksualnej dzieciaków w dzisiejszych czasach to też kula w płot. Ale ogólnie rzecz bardzo dobra, łyk optymizmu-humanizmu (wiary w ludzi, pomimo wszystko – na większy optymizm takie „humanistyczne” produkcje nie mogą się zdobyć) może lepiej smakuje poprzez kontrast z wiadrem antybajkowej melancholii. A pokpiwanie ze współczesnych depresji i fobii zatomizowanych jednostek może mieć pewną wartość oczyszczającą i edukacyjną. Rzecz wygląda bardziej na produkcję europejską (zwłaszcza francuską) niż amerykańską; taki gadający Chomet. Sprawdziłem – pochodzi z Australii, o, nie wiedziałem, że oglądam film z kategorii „kino egzotyczne”…

8/10

Mary i Max (Mary and Max). Reżyseria i scenariusz: Adam Eliott. Obsada (głosy): Toni Collette, Philip Seymour Hoffman, Barry Humphries, Eric Bana, Bethany Whitmore. Australia 2009.






czwartek, 11 sierpnia 2011

Dobór nienaturalny

Jako że wolę czytać cykle hurtowo, a nie detalicznie, czekałem cierpliwie rok, a może dwa, na finałowy (a przynajmniej drugi) tom Przedksiężycowych Anny Kańtoch – nie doczekałem się, a mając ochotę na coś lżejszego, zabrałem się za lekturę. Z jednej strony – powieść wydało złe i brzydkie wydawnictwo Fabryka Słów, do czytania książek którego żaden szanujący się wykształciuch przyznawać się nie powinien, z drugiej – chwalili ją Dukaj i Orbitowski. Skoro tak, to zaryzykuję, pomyślałem.

I nie żałuję. Powieść Kańtoch to nowoczesna science fiction, obficie podlana new weirdowo-steampunkowym sosem. Tak, żadne tam fantasy, choć podejrzewam, że reklamowanie książki jako „hard SF” (choć trafniejsze w tym przypadku byłoby „soft SF”), i w dodatku napisane przez kobietę, wydawca uznał za marketingowe samobójstwo, więc cicho sza, niech książka udaje kolejną fantastykę mieszającą wszystkie konwencje. W końcu wydawnictwo samo takowąż w dużym stopniu wypromowało (Grzędowicz, Ziemiański itd.).

Cóż, na brak fantastycznych atrakcji narzekać nie można. W dużym stopniu są one zapożyczone, choć nie wiem, na ile świadomie. Kreacja ogólna to zabawa w huberathowym duchu ontologią wielu światów – choć nie ich łańcuchem czy gniazdem, a drabiną. Dodajmy do tego różne nasilenie entropii w niższych światach i zabawy z różnie upływającym czasem. Co jakiś czas kilkunastomilionowe Lunapolis „skacze” kilka lat w przyszłość (przechodzi szczebelek wyżej na drabince), ale nie wszyscy się przenoszą – tylko ci „najlepiej przystosowani”, choć nie bardzo wiadomo, do czego, czytelnik otrzymuje tylko strzępy informacji o kryteriach tego specyficznego doboru. Towarzyszy temu nakręcany przez dwie korporacje kult doskonałości – jedna, Principium, nalega, by dobierać geny pod kątem jakiejś najlepszej cechy (często jednak kosztem czegoś, chcesz mieć talent, tracisz urodę), druga, Equilibrium, jest za równowagą, tak na wszelki wypadek. Być dobrym w kilku dziedzinach czy wybitnym w jednej? – oto jest pytanie, być może jedno z ważniejszych, jakie zadają sobie i dzisiejsi piękni i zdolni dwudziestoletni. A co z tymi, którzy zostali w przeszłości? Ano nic, czeka ich smętna wegetacja i śmierć w opuszczonym świecie o niepokojąco wysokim stopniu entropii, bez nadziei na Przebudzenie. Nie wiem, czy jest zapożyczenie świadome, ale takie okrucieństwo zasad bardzo przypomina pomysły Huberatha.

Sporo motywów bardzo przypomina też koncepcje Dicka (Zajdla?) – sam motyw, gdy bohaterowie zaczynają odkrywać (dopiero w końcówce pierwszego tomu, ale czytelnik podejrzewa to już wcześniej), że całe te zasady motywujące społeczność Lunapolis to jakaś ściema dla maluczkich. Albo telepaci i telekinetycy. Albo narkotyki, pobudzające inwencję wynalazców.

Z pomysłów innych wspomnę jeszcze o transferach osobowości ludzi i zwierząt w mechanoidy, istnienie kart perforowanych zamiast komputerów (co łączy się z ogólnym dziwnym stanem techniki – albo rzeczy bardzo proste, albo bardzo skomplikowane, bez stanów pośrednich typu samoloty), wreszcie art-killerzy, którzy uczynili z zabijania sztukę. Zresztą, sztuka jest głównym zajęciem mieszkańców Lunapolis, maszyny wyręczają ludzi w pracach codziennych.

Szkoda tylko, że tak kunsztownej kreacji świata towarzyszą zupełnie niewiarygodni bohaterowie i dość chaotyczna fabuła, której lwia część w ogóle nie wymaga takich fantastycznych dekoracji. Czy może sam nie wczułem się klimat i owa dziwność bohaterów jakoś odzwierciedla dziwność świata, który też jest i kunsztowny, i ułomny zarazem? Trudno mi było zrozumieć charakter postaci, lawirujących pomiędzy cynizmem a idealizmem i przeżywających rozterki i dylematy niepokojąco podobne do dylematów nastolatków udających dorosłych. Konflikt bohaterki z despotycznym ojcem, uczuciowe dylematy, odkrywanie w sobie potencjału zarówno do czynienia zła, jak i do altruizmu, wyjątkowo pozbawione emocji, trójkątne i czworokątne podejście do spraw seksu – w tym momencie książka robi się dzieckiem podszyta. A może nie tyle dzieckiem, co po prostu pokoleniem emo, którego jakoś nie potrafię wyczaić.

Można Przedksiężycowych właśnie potraktować jako metaforę stanu ducha dzisiejszego młodego pokolenia – musisz brać udział w wyścigu szczurów, przeskakując kolejne szczeble, bo inaczej zginiesz, pochłonięty przez czas i zapomnienie (w języku SF: entropię). Gorzej, że zasady wyścigu zrobiły się niejasne, gorzej, że cel może być mistyfikacją. Sztuka, twórczość jest dobra, ale stała się bardziej koniecznością niż przyjemnością (każdy powinien być artystą). Jeśli fantastyka jest metaforą (klasyczna teza Ursuli K. Le Guin), w tej roli powieść Kańtoch sprawdza się całkiem nieźle. Koncepcja świata, choć pełna zapożyczeń, też jest oryginalna – chętnie zobaczę, jakie wyjaśnienia i jakie nowe tajemnice przygotowała autorka. Żeby tylko nie skończyło się jak Mroczna wieża Kinga…

Anna Kańtoch, Przedksiężycowi (tom 1), Fabryka Słów, Lublin 2009

link do księgarni