czwartek, 24 lutego 2011

Marek S. Huberath - Vatran Auraio


Vatran Auraio jest w dorobku Huberatha książką zaskakującą ze względu na powrót do klasycznej SF i brak wątków religijnych - czym zaprzeczył tezie, że ich obecność w jego prozie wykazuje tendencję stale rosnącą.

Niemniej inne ulubione tematy autora uległy tu wręcz skondensowaniu. Góry, dużo gór. Zdeformowani, zmutowani ludzie – wszyscy mają krve znama, a aurai pióra. Cierpienie i śmierć jako niekwestionowalny, niezbędny element rzeczywistości. Świat okrutny, niesprzyjający człowiekowi, raczej sprowadzający go do poziomu zwierzęcia, przed czym ten jednak broni się rękami i nogami, niekoniecznie dwiema zresztą.

 Jest to przykład SF zupełnie pozbawionej technologicznej czy cyberpunkowej otoczki – panujące warunki to raczej regres ludzkości, z akcją ograniczoną do jednej planety. Więcej – jednej doliny z przyległościami. Czas też uległ skondensowaniu do jednego planetarnego roku, a właściwie półrocza, podczas którego mieszkańcy są aktywni – zimą natomiast zapadają w letarg.

Lakoniczna, hemingwayowska w zamierzeniu narracja prowadzona jest z zewnątrz świata Matcinaj Dolany, dzięki czemu autor uniknął typowego dla SF naukowego żargonu – wiemy tyle, ile wiedzą bohaterowie, a wiedzą niewiele - z pokolenia na pokolenie coraz mniej. Czym są mikrostwory powodujące u każdego zakażenia i szybką śmierć? Czym są pióra auraio? Dlaczego pojawiają się wielosegmentowe embriony? Cała wiedza jest przeszłością, postęp naukowy nie istnieje, bo istnieć nie może.

Tytułowy bohater, Ajfrid, któremu pióra co nieco wydłużają życie, zajmuje się przepisywaniem „starożytnych” zapisków, dotyczących stanu wiedzy ludzkości. Należy to robić nieprzerwanie, bo papier szybko niszczeje – a i tak nie zdąży się przepisać wszystkiego. Skutkiem czego ludność przestaje pamiętać, skąd się tu wzięła – czy aby na pewno przybyliśmy tu z kosmosu? Więcej - zaczynają brać górę poglądy w rodzaju teorii płaskiej ziemi. Powieściowy zwolennik tej tezy jest gotów zginąć w imię naukowej prawdy, nieprzekonany do podręcznikowych dogmatów o jej kulistości… i ma, o zgrozo, celne i naukowe argumenty. Entropia dotyczy poziomu cywilizacyjnego, kulturowego, jest tu skutkiem izolacji przestrzennej i czasowej. Nie ma bodźców z zewnątrz, nie ma pamięci o własnej przeszłości. Jest za to kult przodków.

Najdobitniejszym przykładem okrucieństwa tego świata jest sposób rozmnażania się – otóż wszystkich ludzi z jednego pokolenia ceremonialnie topi się ve vyletan bazinu. Tam następuje zapłodnienie pozaustrojowe, a po jakimś czasie wyławia się torbiele lęgowe z noworodkami. Jeśli torbiel – jajo – wykształci się zbyt późno, przed zimą – zginie. Poród naturalny jest niemożliwy ze względów anatomicznych (zbyt wąskie biodra), podczas takiego porodu następuje śmierć - kobiety i/lub dziecka - a więc strata drogocennego członka społeczności. A że ludności jest mało, seks jest po prostu zabroniony. Chociaż nie do końca – taka romansująca buntowniczka jest potrzebna w celu zachowania stabilności osady – wszyscy wiedzą, czym grozi bunt, więc się nie buntują. Bunt jako gwarancja stabilności – idea, której tak łatwo się nie pozbędę.

Waham się przed jednoznaczną oceną tej książki. Przyznać trzeba jednak, że trochę odstaje ona od największych osiągnięć autora. Huberath, podobnie jak dawny Shyamalan, jest mistrzem zakończeń, kiedy to wyciąga asa z rękawa i z pokerową miną informuje nas o jakiejś zaskakującej cesze przedstawionego świata, bądź kończy radykalnym anty-happy endem. Tutaj tego nie ma, mamy po prostu ładne zamknięcie rocznego cyklu – od wiosennego przebudzenia do zaśnięcia. W międzyczasie co prawda przylatują tam ludzie nam podobni, a jeden z porokav – tamtejszych zwierząt – wykazuje zdolności komunikacyjne – wątek ciekawy, ale nierozwinięty. Komunikatywnemu zwierzęciu przeciwstawieni są słabo komunikatywni ludzie – nie tylko przybysze z kosmosu, mówiący innym językiem, ale też Alica, żyjąca w świecie własnych urojeń. Czy zdolność do komunikacji oznacza rozumność, a niezdolność ją wyklucza? – z tym pytaniem i wieloma innymi zostawił mnie autor Vatrana Auraio.

Marek S. Huberath, Vatran Auraio (ilustracje Marta Blachura). Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010


niedziela, 13 lutego 2011

Alvin Toffler - Szok przyszłości


Książka futurologiczna sprzed czterdziestu lat to prawdziwy rarytas dla miłośników wszelkich gdybań i retrogdybań. Dziwny jest ton tej pozycji, alarmistyczny i entuzjastyczny zarazem.

Alarmistyczny – ponieważ główną tezą książki jest to, że przestaliśmy nadążać za galopującym tempem zmian: człowiek nie może co miesiąc (rok?) dostosowywać się do nowych warunków życia, bo zwariuje. Skutkiem tego będzie przeładowanie psychiki nadmiarem bodźców i nowych wyzwań, na co nie pomoże żaden control-alt-delete.

Entuzjastyczny – bo mimo wszystko postęp technologiczny sprawia, że przyszłość rysuje się w świetlanych barwach. Medycyna przeszczepia serca, a niebawem zacznie głowy i rozumy. Połowa niemowląt nie wędruje już z miejsca do aniołków. W powietrzu śmigają rakiety, samoloty i esemesy. Guglujemy, fejsbukujemy i jutjubimy. Jeśli tylko przejmiemy kontrolę nad przebiegiem zmian, żaden szok przyszłości nam niestraszny.

Cóż, wygląda na to, że przełom lat 60-70 był czasem o wiele bardziej optymistycznym. Toffler rysuje przed nami wspaniałe perspektywy wykorzystywania oceanów (a w dalszej perspektywie przestrzeni kosmicznej) czy niesamowitego zastosowania komputerów. Tak, już wtedy możliwości ówczesnych kalkulatorów wielkości szafy trzydrzwiowej wydawały się wprost nieograniczone.

Niestety, nasz mózg nie wytrzyma tej lawiny nowości – wolimy jednak pewną stałość. By trochę załagodzić taką zbyt gwałtowną adaptację do nowego środowiska, Toffler proponuje nam historyczne enklawy - taki np. świat PRL-u dla chętnych – nie wirtualny, a zrekonstruowany. Pomysł wygląda na ukradziony Dickowi (sławne symulakry tegoż), tyle że opatrzony zdecydowanym znakiem pozytywnym i potraktowany poważnie. Tworzenie takich retrofikcji mam jednak za pomysł dość dziwaczny. Niewątpliwie lubimy uciekać w przeszłość, czego przejawem jest dzisiejsze zainteresowanie różnymi historycznymi światami – międzywojnie, PRL, II wojna światowa czy pseudośredniowieczne fantasy – dla każdego coś miłego. Oczyma wyobraźni widzę utworzenie w Polsce enklaw typu Rywinland czy IV RP… Zastanawiam się, czy fascynacja nieistniejącą przeszłością nie jest aby przejawem większego eskapizmu, niż takie zamiłowanie do science fiction, zajmującej się różnymi przyszłościami niejako z definicji.

Wyczuwalna jest w książce Tofflera pewna amerykańska mentalność – owszem, będzie ciężko, a większość zapewne się nie przystosuje, ale tych, którzy przetrwają, czeka świetlana przyszłość w nowym, wspaniałym świecie. Jeśli czegoś się Toffler boi, to fali irracjonalizmów, technofobii, różnego rodzaju panicznych reakcji na niewiadome jutro. Czyli nowego średniowiecza, o którym tak barwnie i przekonująco pisze Lech Jęczmyk w Trzech końcach historii.

Zatem początkowy alarmistyczny ton książki jest dość mylący, autor to zdecydowany orędownik postępu. Popiera wolność rozwoju cywilizacji i zarazem jego kontrolę, tylko że przez wiele organizacji, a nie jedną – to tak się da? Nie roi łez nad upadkiem tradycyjnej rodziny i pojawieniem się jej nowych modeli w dowolnych konfiguracjach płciowych i nie tylko. Twierdzi, że przestaniemy postrzegać jako zjawiska mniej lub bardziej stałe i niezmienne praktycznie wszystko – rodzinę, pracę, miejsce zamieszkania, kręgi przyjaciół, nawet zainteresowania i poglądy. Wszystko będzie się zmieniać jak w szalonym kołowrocie. Czy miał rację z perspektywy tych czterdziestu lat? Jak zwykle – trochę tak, trochę nie. A może dopiero zaczynamy się rozkręcać...

Co zatem robić? Zahamować postępu już nie można – koszty byłyby niewyobrażalne, a większość problemów cywilizacji można rozwiązać tylko jej metodami. Zaś dalsze zwiększanie tempa spowoduje przegrzanie systemu. Toffler odpowiada – jedźmy, ale trochę zwolnijmy. Tylko posadźmy kogoś na miejscu maszynisty. Najlepiej kilku maszynistów – tylko co będzie, jeśli nie zgodzą się co do celu podróży?

wtorek, 8 lutego 2011

Nowy Huberath Nadchodzi!!

Nareszcie uregulowała się data ukazania się nowej książki Huberatha (10 luty), więc zachowuję się jak jakiś potteromaniak czy inny starwarsomaniak w analogicznej sytuacji liczenia-godzin-do-premiery. Jako że datę ową zapodawano dawno dawno temu najpóźniej na styczeń, recenzenci prasowi i sieciowi wieki temu książkę przeczytali, a różnych wariantów owej daty było z dziesięć (łącznie z przerażającym 28 lutym), chyba zrozumiecie moją irytację.


Tutaj znalazłem interesujący referat Autora wygłoszony na jednym z konwentów:

 http://vimeo.com/10522372

A tutaj dwa świeże wywiady na temat ostatniej powieści i nie tylko:

 http://katedra.nast.pl/artykul/5296/Wywiad-z-Markiem-S-Huberathem/

http://www.literatura.gildia.pl/wywiady/marek-huberath-vatran-auraio


Recenzja moja pewnie tu będzie, po wizycie w księgarni.

poniedziałek, 7 lutego 2011

John C. Polkinghorne - Nauka i stworzenie. Poszukiwanie zrozumienia

Co łączy naukę i teologię? Pragnienie poznania prawdziwej natury rzeczywistości. Powinny się one jakoś uzupełniać - nauka bez religii jest ograniczona, a religia bez nauki niepełna. Co nowego wnosi w tym temacie książka Polkinghorne’a, będąca drugim tomem luźno powiązanej trylogii o nauce i wierze? Całkiem sporo.

Autor próbuje „uporządkować” (jakkolwiek to brzmi) chaos, przypadek, losowość, które w jakiś sposób odpowiadają za zło i cierpienie – mamy świńską grypę, spadające samoloty i ciągły niefart polskich piłkarzy, będące według niektórych wystarczającymi dowodami, że Boga nie ma albo nas nie lubi. Czy chaos to tak naprawdę chaos, czy stoją za nim ukryte zmienne, jeszcze nieodkryte przez naukę? Czy rzeczywiście nieodkryte… skoro mamy teorię chaosu, w której „efekt motyla” jest już uznawanym prawem? Autor skłania się ku tezie, że owa losowość, przypadkowość jest niezbędną zasadą kierującą (hmm...) światem. To dzięki niej formują się kopce termitów, organizmy biologiczne i galaktyki. Nie znajdziemy w tych zjawiskach dowodu na istnienie Inteligentnego Projektanta – Dawkins nie znalazł i krzyknął hurra, Boga nie ma, to tylko ewolucja, a my jesteśmy tylko kolejnymi wehikułami dla genów. Gorzej, gdyby znalazł – to by dopiero było.

Ale można postrzegać to inaczej – to właśnie prawa przypadku działające w ramach określonych struktur na nieukształtowaną materię sugerują nam istnienie jakiejś siły sprawczej. Kosmos to zarazem bezczasowy porządek, jak i czasowy proces ewolucyjny, o tak subtelnej równowadze pomiędzy prawami „stałymi” a „zmiennymi”, że to… wydaje się dość nieprzypadkowe. W interesującej interpretacji teologa Moltmanna „niebo”, o którym mowa w pierwszym zdaniu Księgi Rodzaju, oznacza system otwarty i nieokreślony, a „ziemia” – skończoną, zamkniętą rzeczywistość. Co ciekawe, „niebo” było stworzone jako pierwsze…

Owej przypadkowości prawdopodobnie zawdzięczamy też cały wszechświat (dzięki złamaniu symetrii). Przypadek w ujęciu Polkinghorne’a ma zatem nie tylko destrukcyjną, ale i twórczą rolę. Kosmos jest tak pomyślany, by istniał w nim potencjał dla powstania życia i świadomości na drodze przypadkowych zdarzeń.

W nowym, jednoczącym wiarę i naukę obrazie świata Bóg to już nie zegarmistrz, że o „dziadku w chmurach” nie wspomnę. Zajrzałem niedawno przypadkiem na jakieś religijne forum, gdzie owemu dziadkowi, jako rzekomo wciąż lansowanemu przez religię obrazowi Boga, sporo się obrywa od różnej maści ateistów czy pogan (są tacy, o Dziwo). Hm, taki obraz rzeczywiście istnieje, tyle że skierowany dla sześciolatków – może więc taka jest średnia wieku tych dzieci neo, to wszystko tłumaczy.

Inna sprawa, że i my wiele o Bogu też nie możemy powiedzieć, bo to potrafią tylko gnostycy (mistycy też, ale oni mają często problem ze znalezieniem odpowiednich słów, stąd ich doświadczenie jest nieprzekazywalne), ale co nieco możemy. Bóg jest nieskończony i wszechmocny, ale rozumny, ograniczony np. prawami logiki (nie sprawi, że 2+2=5), rezygnujący ze swej nieskończoności na rzecz stworzonego, skończonego świata. Także, co najważniejsze, wolność Boga jest ograniczana przez wolność człowieka. Pewnych rzeczy wbrew nam Bóg nie zrobi – co nie znaczy, żeby nie mógł. Jest On też stwórcą świata idei i praw, fizycznych czy etycznych, będących częścią „świata noetycznego” – w przeciwieństwie do platonizmu, ów świat nie istnieje odwiecznie i jest równie ważny jak materia. Oczywiście, ów „Bóg filozofów”, twórca zasad i reguł to tylko jedno oblicze Boga – jest też Bóg procesu, działający w historii i w ludzkim życiu, którego można poznać dzięki modlitwie i miłości.

Autor przekonuje nas, że możliwe jest poszukiwanie rozumnego, „naukowego” podejścia w teologii, udowadniając zarazem pewne metafizyczne, często nieuświadamiane aspekty nauki – „akty wiary” są niezbędne nawet w matematyce, co udowodnił Gödel. Powraca też w książce ulubiona metafora dualizmu wiary i nauki jako odpowiednika dualizmu korpuskularno-falowego – ani konflikt, ani tożsamość – choć są zupełnie odmienne, wspólnie dają sensowny obraz wszechświata. Polkinghorne swobodnie porusza się po świecie Biblii, Ojców Kościoła i teologów, jak i po kosmosie naukowców i fizyków. Einstein – ów ostatni przedstawiciel klasycznej (jednak!) fizyki nie lubił roli przypadku, nie mógł zgodzić się z wizją Boga „grającego w kości” i zbudował czteroprzestrzenny model wszechświata, gdzie „wszystko już było”, bo czas jest tylko jednym z wymiarów i zależy od obserwatora – ale zarówno nasze doświadczenie, jak i termodynamika z jej prawem entropii ów obraz komplikują. Strzałka czasu istniejąca w termodynamice (ale nie w fizyce klasycznej) to manifestacja faktu, że przyszłość jest nam „dana”, a czas jest „budowaniem”…

W recenzji poprzedniej książki Polkinghorne’a pisałem o śmierci teologii naturalnej – uściślając, dodaję, że chodzi tylko o pewien model tej teologii, który zawdzięczamy Paleyowi, a który zanegował Darwin (chodziło o nietrafioną analogię światBóg odpowiadającą relacji zegar– zegarmistrz). Z pewnością nad pojawieniem się w historii myśli ludzkiej Darwina czuwała Zasada Zachowania Wolnej Woli…

PS.  W książce znalazł się też cytat z pewnego filozofa, który wprawił autora w niebotyczne zdumienie:

Fizyka jest bez wątpienia dziełem umysłu, lecz jest to nasz umysł, a nie umysł Boga. […] To zrozumiałe, że skłonni jesteśmy przypisywać przedmiotom niektóre z postrzeganych przez nas cech, gdyż przedmioty te w rzeczywistości zostały ukształtowane przez nasz umysł; wyobrażamy sobie przeto, że świat sam w sobie funkcjonuje zgodnie z pewnymi równaniami różniczkowymi, że zbudowany jest ze ściśle określonych relacji ilościowych, że rządzi nim jakiś cel. Złudzenie to jest naturalne, ale to tylko złudzenie.

Jednym słowem – całą historię odkryć naukowych można wyrzucić na śmietnik, bo to tylko gra umysłu. Takie podejście nieźle wyjaśnia, dlaczego religie dalekowschodnie nie wymyśliły nauki – one tak samo postrzegają świat jako grę złudzeń, więc po co. A autorem cytatu jest Leszek Kołakowski.