środa, 27 marca 2013

W Fionavarze nadeszła wiosna



Wznowienie Fionavarskiego gobelinu to nie lada atrakcja dla miłośników klasycznego fantasy. Cała trylogia zmieściła się w pokaźnym 1300-stronicowym woluminie, ale owo tomiszcze jest niewiele grubsze od Widm Orbitowskiego (600 stron) – ani chybi sprawiła to obecność magii wewnątrz.

Porównanie do Tolkiena, bez którego znów się nie obyło do okładce, tym razem nie jest całkowicie bezzasadne. Na pewno Kay nie ustępuje mu – a nawet przewyższa – pod względem wysokiego, patetycznego tonu. Podobnie jak u Tolkiena, szkieletem fabuły jest mitologia, tu nie tylko nordycka i chrześcijańska, ale raczej „ogólnoświatowa”, z zamiłowaniem do mitów powtarzających się w różnych kulturach (drzewo rosnące w centrum świata, śmierć-ofiara jako element nowych narodzin). Łączy Gobelin ze Śródziemiem brak jakiegokolwiek relatywizmu etycznego, realność zła, wreszcie kluczowa rola poświęcenia. U Kaya jest ono nawet bardziej radykalne – co i rusz kluczowe postacie muszą rytualnie umrzeć, by powstrzymać zło. Nawet jeśli niektóre z nich do życia powrócą, to ofiara musi zostać spełniona. Wreszcie Darien – jedna z ciekawszych postaci, syn Rakotha Maugrima (powieściowego odpowiednika Saurona) i kobiety z naszego świata – podobnie jak Gollum, będzie rozdarty między dobrem a złem i tak samo jego wybór będzie miał kluczowe znaczenie.

Kay wydaje się być bardziej nawet niż Tolkien ukierunkowany na mitologię i dopasowujący do niej losy postaci. Piątka osób z naszego świata zostaje przeniesiona do Fionavaru, „pierwszego dzieła stworzenia, którego inne światy są tylko niedoskonałym odbiciem”, by powstrzymać Rakotha Maugrima, ale i by odegrać swoje mitologiczne role. Jedna z dziewczyn zostanie „główną jasnowidzącą”, a gdy w drugim tomie dołączy sam Artur (tak, „ten” Artur), to inna, Jennifer, stanie się w magiczno-mityczny sposób jednocześnie Ginewrą. Sam sposób wejścia w inny świat jest trochę pretekstowy – gdy na początku powieści wysłannik z tamtego świata (oczywiście czarodziej) pojawia się i każe wyruszyć na misję, nasi chłopcy i dziewczęta nawet się temu specjalnie nie dziwią, rzucają studia prawnicze i od razu akceptują swoje przeznaczenie i pędzą ratować świat, a właściwie wszystkie światy, przed złem (Złem).

Chyba można się już domyślić, że realizm traktowany będzie w powieści raczej po macoszemu. Autor nie ma też zamiłowania do szczegółowych opisów strojów, broni, taktyk bitewnych itd. Natomiast, jeśli chce, nie stroni od realizmu psychologicznego. Może najbardziej rozbudowana pod tym względem jest postać Paula – jego dylematy i samooskarżanie przypominały mi kino moralnego niepokoju, ale przeniesienie tej postaci w centrum mitu (prosto na wspomniane drzewo) robi piorunujące wrażenie.

Nie mogło oczywiście zabraknąć magii. Tu Kay pokusił się o pewną oryginalność, kreując magiczne tandemy – otóż każdy mag musi mieć swojego towarzysza, kogoś, będącego dla niego źródłem mocy. Bestiarium jest dość rozbudowane – to między innymi lios alfarowie (dobre elfy) i svart alfarowie (złe), krasnoludy, olbrzymy, morski potwór-gigant pożerający dusze elfów udających się na zachód (brzmi znajomo?), zła czarna łabędzica, wreszcie obfitość bogów i bogiń. Ludem jakby niezapożyczonym z Tolkiena są „szamańscy” Dalrei. Artefakty też są, a jakże, te dobre (różdżka Biała Gałąź, Róg Oweina) i te złe (Kocioł z Khath Meigol).

Losy postaci układają się w uporządkowany, mitologiczny gobelin, a nie w chaotyczną rozsypkę, jak u Martina. Owszem, skłonność do uśmiercania bohaterów jest podobna jak u autora Gry o Tron, ale bohaterowie idą na spotkanie śmierci trochę jak Chrystus na krzyż, a ich ofiara zbawia świat (powstrzymuje zło). Różnica pomiędzy Martinem jest olbrzymia – tam wiatr historii zmiata i potężnych graczy, a ci realizują różne interesy, ale na pewno nie walczą z „najmroczniejszym złem”, a śmierć żadnego sensu nie posiada. Dla bohaterów Gobelinu ważniejsze od tłuczenia potworów wydaje się uporanie z własnymi lękami, a owe „role mitologiczne” (niekoniecznie „ofiarne”) mają być na to lekarstwem.

Houellebecq pisał w Mapie i terytorium o malarstwie fantasy, że musi być ono hiperrealistyczne – tylko wtedy jest dobre, inaczej popada w kicz straszliwy (to, że ów kicz zjechał, nie dziwi; dziwi to, że może według niego kiczowate nie być). Dlatego cenimy fantasy za realistyczną metodę; światy fantastyczne są o wiele bardziej pociągające, gdy są ukazane metodą możliwie najbardziej realistyczną (za to cenimy filmowego Władcę Pierścieni). Kay jakby się po tym prześlizguje, za mało tu detalu. Albo po prostu uważa mity za wyższy poziom prawdy. Tłem powieści nie jest tu ani historyczna, ani nawet quasihistoryczna (Martin), typowa dla fantasy „średniowieczność”. Tak samo nie jest nim "starożytność", ale właśnie ahistoryczna „mitologiczność” (realna obecność bogów itd.), przy czym mity, z których czerpie Kay, zdają się być zaczerpnięte z różnych kultur i epok. Mamy „powrót wygnanego króla”, noc przesilenia letniego z obowiązkowym seksem czy „szamańskie”, pozacielesne wędrówki.
 
Tolkien być może znał może mniej mitologii z całego świata, ale te, które znał, znał głębiej. Kay, bogatszy o nowe lektury, czytał pewnie i Junga, i Frazera, i zrobił z tego posttolkienowskie fantasy na własną modłę. Z dobrym skutkiem, choć gobelin jest bardziej statyczny i bardziej oderwany od jakiejkolwiek rzeczywistości niż Śródziemie (Shire jako „merry old England”). Ponieważ dziś fantasy znaczy Gra o tron, warto wrócić do Gobelinu, gdy nie utraciła ona jeszcze swoistej niewinności. Zapożyczanie się u Tolkiena nie oznacza u Kaya braku oryginalności – Tolkien jest tu jednym z wielu zapożyczeń, a wszystko układa się w sensowną całość.

Inne czytane przeze mnie powieści Kaya (Saratyńska mozaika i Pieśń dla Arbonne) nie były tak mroczne, patetyczne i odwoływały się do rzeczywistych epok historycznych. Trudno mi więc powiedzieć, czy Gobelin jest na tle twórczości raczej regułą czy wyjątkiem; wydaje się jednak, że to drugie.

Nie polecam tej powieści każdemu – nie ma w niej wiele humoru, wulgarności, cynizmu; to zupełnie nie Sapkowski. Choć świat jest okrutny, nie widać zamiłowania do okrucieństwa. Natomiast fani fantasy wyrafinowanego literacko i klasycznego z ducha, gdzie autor przez setki stron prawie nie schodzi z wysokiego tonu, będą zadowoleni.

Guy Gavriel Kay, Fionavarski gobelin. Zysk i S-ka, Poznań 2012.

poniedziałek, 18 marca 2013

Chestertona droga do Rzymu



W Kościele katolickim i konwersji Chesterton opowiada o tym, co skłoniło go do wejścia w szeregi strasznych papistów i dlaczego uległ nachalnej katopropagandzie. Otóż, zbyt cenił wolność i rozum, by wybrać coś innego. Świat miota się pomiędzy zakazywaniem czego popadnie a przyzwalaniem na wszystko. Nie wie, czy zdecydować się na wróżki, horoskopy i przepowiednie o końcu świata czy na radykalnego Dawkinsa i scjentyzm, ale generalnie jedno i drugie uważa za fajne, bo skoro Kościół tego nie lubi, to coś w tym musi być.


Dowcip polega na tym, że w Kościele jedne skrajne idee są równoważone przez inne, tylko co jakiś czas kolejni rewolucjoniści „odkrywają” którąś z nich, czerpiąc z bogatego dorobku Kościoła. Kalwin „odkrył” wszechmoc Boga i tak się jej przestraszył, że aż zanegował wolność. Ktoś inny odkrył wolność i tak mu się spodobała, że wyrzucił Boga, bo mu ją „ograniczał”. Według jednych istnienie bogatych jest winą Kościoła, według innych istnienie biednych. Jedni plotą, że zniszczył on pogaństwo, inni – że je wypromował. Za bardzo nawołuje do moralności – źle. Za mało – jeszcze gorzej. Słowem, winny jest zawsze i  wszystkiemu, przykłady można mnożyć. Każdy krytyk Kościoła powinien sobie uświadomić, że znajdą się ludzie, krytykujący Kościół z przeciwstawnych powodów.


Dobrze więc, że Kościół nie jest na czasie, bo mody i obsesje przemijają coraz szybciej, pisze Chesterton. Dzisiaj modna jest propaganda sukcesu i niczym nieograniczonego rozwoju jednostki, jutro będzie modny fatalizm absolutny. Kościół jest na szczęście trochę „futurystyczny” (tak samo jak trochę "kapitalistyczny" i "socjalistyczny") bo przygotowany na to, co przyniesie przyszłość. A skoro jest atakowany z każdej strony – przez ateistów, neopogan, protestantów, liberałów – znaczy, że pozostaje punktem odniesienia dla świata. Narastające z dnia na dzień antyklerykalne szczekanie tylko tego dowodzi. 


Chestertonem zachwycali się Gaiman i Pratchett, co może dziwić, zwłaszcza w kontekście informacji o planowanym samobójstwie tego drugiego. Paradoks, którego, w przeciwieństwie do paradoksów chestertonowskich (jak na przykład „Gdyby nie było Boga, nie byłoby ateistów”), nie ogarniam, może ktoś mi wytłumaczy?


Trochę mi brakuje jakiegoś dzisiejszego odpowiednika Chestertona, kiedyś najbliższe były felietony Wojciecha Wencla, teraz ich autor trochę się zradykalizował. Można być ortodoksyjnym i radykalnym, ale też pisać lekko, z humorem i fantazją.


Ponieważ książka jest w dużej części polemiką z protestantyzmem, w kontekście wyboru papieża Franciszka przypomniały mi się słowa żyda Moryca Welta z Ziemi obiecanej:


„Cóż to za firma – protestantyzm. Papież, to jest firma!”.


Gilbert K. Chesterton, Kościół katolicki i konwersja. Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, 2012.

środa, 13 marca 2013

Czas Fantastyki 34 (1 2013)

Ukazał się już pierwszy tegoroczny Czas Fantastyki, gdzie parę akapitów poświęciłem Mocarstwu Marcina Wolskiego (Potęga niebyła). Jest też tekst Jakuba Ostromęckiego o najnowszych powieściach Przechrzty i Lewandowskiego, a Tomasz Łupina pastwi się nad Adamem Krzemińskim z Polityki, który naskarżył na nas w niemieckim Süddeutsche Zeitung, jak to leczymy historyczne kompleksy trywialną political fiction. Ciekawe artykuły Janusza Cyrana czy Pawła Majki. Wiem, co czytać (Hazlitta, Cherezińską i Futuronautę), a intelekt i wyobraźnia dostały solidną pożywkę, jak po lekturze każdego numeru zresztą.