poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Demoniczny chichot nad Warszawą

(Jest to recenzja książki, która pojawi się w księgarniach 20 kwietnia. Miałem przyjemność ją przeczytać dzięki uprzejmości jej Autora.)


Najnowsza książka Konrada T. Lewandowskiego jest powieścią ważną, zarówno jako przykład świeżego spojrzenia na konwencję fantastyki religijnej, ale też jako nie przebierająca w słowach polemika z polskim katolicyzmem i patriotyzmem, które każą widzieć metafizyczny „sens dodatni” w naszych kolejnych narodowych katastrofach. 

Fabuła przedstawia się następująco: przez dzieje Polski wędruje korowód demonów, walnie wpływając na naszą historię, jak też wysłanych z woli Boga (nazywanego tu pieszczotliwie Naczelnym) aniołów, starających się owe diabelskie zapędy powstrzymać. To z owej anielskiej perspektywy prowadzona jest większość narracji. Ciekawa jest tutaj waloryzacja tego, co w historii Polski było demonicznej proweniencji, a co – angelicznej. Przykładem tej pierwszej są nieudane i niepotrzebne powstania, zbiorowe histerie, stosy, insurekcja kościuszkowska – wszędzie tam, gdzie rozum spał, budziły się demony, nakazując Polakom walczyć przy dysproporcji sił, środków i braku planu. Natomiast wszelkie okresy spokoju i złote wieki zawdzięczamy dyskretnej ingerencji anielskiej i własnemu opamiętaniu.

Taka przewrotna interpretacja naszych dziejów stoi w całkowitej opozycji wobec np. mitologizujących narracji Rymkiewicza (dla którego Powstanie Warszawskie jest najważniejszym wydarzeniem w naszej historii) czy polityki historycznej Kaczyńskich – a jest o tyle ciekawsza, że czyniona z ewangelią w ręku. Szkoda tylko, że to perspektywa ostentacyjnie antykatolicka, prześcigająca momentami Dana Browna – dla Kościoła katolickiego nie ma miejsca nie tylko na tym świecie; nawet w zaświatach Bóg już postawił na nim krzyżyk. Właściwie wszystkie instytucje, jako związane z ziemią byty telluryczne, są złe z natury.

Ciekawe są w powieści próby łączenia języka fizyki i metafizyki – opętana dziewczynka przebywa w inkluzji czasoprzestrzennej, egzorcyzm powoduje robaczą czarną dziurę w czasoprzestrzeni, a anioły potrafią dokonywać kreacji ex nihilo, manipulując rzeczywistością na poziomie fluktuacji kwantowych. Metafizyka w powieści jest odpowiednikiem nauki w klasycznej SF i magii w fantasy – stanowi motywację zachodzących zjawisk. Dlatego też powieść nie przynależy do wyżej wymienionych konwencji, jest natomiast fantastyką religijną. I nie chodzi tu tylko o obecność aniołów (jak u Kossakowskiej czy w paranormal romance), ale o perspektywę religijną całości. Autor zastosował tu teologię chrześcijańską (protestancką) konsekwentnie, choć czasem czerpie też z legend czy z popkulturowego okultyzmu i pozwala sobie na pewne spekulacje, zwłaszcza co do natury zaświatów, to jednak stara się mieścić w chrześcijańskiej wykładni. Cuda, w rodzaju objawień maryjnych, nie są tu racjonalizowane i odzierane z sacrum, przeciwnie, mają jak najbardziej metafizyczne źródło, tyle że często są efektem działań demonicznych, nie boskich. Bóg i aniołowie mają zresztą często spętane ręce – kłania się Zasada Zachowania Wolnej Woli, filozoficzny koncept autora, uzasadniający np. postępowanie wobec aniołów wobec ludzi. Czasem ma to zabarwienie humorystyczne – aniołowie, po ukazaniu się ludziom, zachowują się jak faceci w czerni, zacierając pamięć o własnym objawieniu się…

Właśnie – humor. Pomimo swojego ciężaru gatunkowego, powieść Lewandowskiego jest napisana lekkim stylem i często potrafi naprawdę rozśmieszyć. Źródłem humoru są główne postacie – Sławomir Zaleszczuk, anioł-ateista, posługujący się językiem gomułkowskiego komunisty i racjonalizujący swoje rzekome halucynacje; Leokadia-Ośka – wyszczekana warszawianka, awansowana po śmierci na serafina; wreszcie wplatający makaronizmy siedemnastowieczny husarz Jan Seweryn Mierzejewski. To oni towarzyszą głównemu narratorowi, niewymienionemu z imienia Aniołowi Dobrej Rady, w polowaniu na demony, ale sami często potrzebują pomocy żyjących. Tu autorowi udaje się czasem odejść od popkulturowych schematów walki ze złem za pomocą ognia, miecza i wody święconej i pokazać, że walka ta ma charakter przede wszystkim duchowy – polega ona na przełamaniu zwątpienia, wyzbyciu się egoizmu czy szlachetnym buncie w słusznej sprawie.

         Mimo czasem przesadnego demonizowania zjawisk zasługujących na krytykę i potępienie, kiedy to polemiczna natura autora bierze górę nad obiektywizmem, powieść Lewandowskiego zasługuje na uwagę – choć pewnie Rymkiewicz do niej nie sięgnie, stanowi ona jak do tej pory najcelniejszą polemikę z jego historiozofią – kolektywizmowi, irracjonalnemu romantyzmowi i pogańskiemu zamiłowaniu do destrukcji i autodestrukcji Lewandowski przeciwstawia chrześcijański racjonalizm i indywidualizm. Nie tyle burzy pewne mity, co nadaje im przeciwny wektor sensu moralnego, licząc tym na rzetelną dyskusję o religii i historii. Tylko kto się jej podejmie?

Konrad T. Lewandowski, Anioły muszą odejść, G + J, Warszawa 2011 


Filmik na temat powieści




Link do księgarni (selkar)

Chrześcijaństwo, którego nie było

Dobrze, że w ważnej serii „Zwrotnice czasu” otrzymaliśmy wznowienie „Quietusa” Jacka Inglota, w wersji poszerzonej, dłuższej o kilkadziesiąt stron i wzbogaconej o posłowie – Maciej Parowski pokazał Quietusa na tle polskiej fantastyki religijnej lat dziewięćdziesiątych i podsunął różne tropy interpretacyjne z wycieczkami filozoficznymi w tle, zaś ks. Jan Tomasz Słomka opisał niealternatywną wersję powieściowych wydarzeń, pisząc o chrześcijaństwie, schyłku Rzymu i schizmie donatejskiej.

W świecie powieści Cesarstwo Rzymskie trwa dłużej niż u nas (akcja toczy się w VII wieku), ale nie ma tam chrześcijaństwa. Cesarz Julian Apostata zdołał je kilkaset lat temu skutecznie wytępić i nie tylko nie zostało ono religią oficjalną, ale jest bezwzględnie prześladowane. Nastąpił prawdziwy holokaust chrześcijan, palenie ksiąg i fałszowanie historii, żeby ludziom do cna tą religię obrzydzić. Więcej, nawet Ewangelia zaginęła i pełni rolę legendarnego artefaktu, który jedni chcą zdobyć, inni – zniszczyć.

Rzym właściwie niewiele różni się od tego znanego z historii, poza tym, że jest bardziej zaawansowany technologicznie – mamy statki napędzane parą (na lądzie machin parowych nie ma, z ciekawego powodu – co wówczas począć z niewolnikami?). Imperium sięga aż do Mezopotamii i do Wenedii (Polski). Raczej przyczynia się do ucywilizowania podbijanych krain, a samo trwa dzięki takim np. zlatynizowanym Wenedom, bo w centrum już mamy niepokojące oznaki rozkładu i dekadencji - zniewieściałych, wyperfumowanych mężczyzn, sprzedajne kobiety, przerośniętą biurokrację i armię urzędników. Wypisz wymaluj Unia Europejska.

Autor robi fascynujące wycieczki po innych filozofiach i religiach – w konfrontacji z chrześcijaństwem bledną uroki epikureizmu, stoicyzmu, racjonalizmu, i najgorszego z nich – cynizmu (Urbanowi książka raczej się nie spodoba). Dostaje się też Bogu ducha winnemu buddyzmowi – w dobie politycznej poprawności i przekonania o równości wszystkich idei taką wyrazistość mam za spory plus i dowód odwagi. Idee mają konsekwencje i bynajmniej nie są sobie równe. Gdyby były sobie równe, to jakiekolwiek poszukiwanie prawdy i sensu nie miałoby sensu, nie tylko moim zdaniem.

Jednak w owej sferze idei prawdziwym diabłem wcielonym jest … też chrześcijaństwo, a przynajmniej to, w co się ono przekształciło w Japonii (nazywanej w powieści wyspami Nipu), w połączeniu z shintoizmem, zbudowane na poczuciu krzywdy (ciekawe, że i w naszym świecie donatyści też mieli swoich męczenników) i na dziwnie pojmowanym idealizmie. Otóż według sogodonatystów (chodzi o japoński ród Sogo), chrześcijaństwo miał cechować absolutny perfekcjonizm moralny. Kościół miał składać się nie z grzeszników, a z świętych; sakramenty udzielane przez grzesznego kapłana miały być nieważne, a każdy grzesznik miał zakaz powrotu. Głosili także kult męczeństwa. W końcu potępił ich św. Augustyn i schizmatycy owi zaginęli w mrokach historii; może kiedyś Andrzej Sapkowski pokusi się o książkę o jeszcze jednych biednych heretykach, prześladowanych przez złych chrześcijan…

Powieściowi, alternatywni donatyści wydają się być jeszcze bardziej zradykalizowani niż ci istniejący rzeczywiście. Tworzą własne, wyspiarskie imperium i ruszają na podbój zdegenerowanego Cesarstwa Rzymskiego, zostawiając za sobą spaloną ziemię. Bezwzględnie traktują też prawdziwych chrześcijan, nie chcąc, by wyszła na jaw prawda o tym, czym jest naprawdę ta religia. Widzę w powieści trochę elementów antyutopii – tak może wyglądać próba budowania na ziemi idealnego Królestwa Bożego. Efektem jest oczywiście koszmarne państwo totalitarne.

Trochę mi w tej wizji chrześcijaństwa „właściwego” przeszkadzał jego ostentacyjny antyracjonalizm – natomiast czysty fideizm jest jak najbardziej na miejscu, uzasadniany też powieściowymi woltami fabularnymi. Być może trudno w tak skrajnie nieprzychylnych warunkach wymagać od chrześcijaństwa filozoficznych subtelności, niemniej pewien dyskomfort czułem. Chociaż jeszcze ważniejsza od wiary jest miłość, której zresztą – w rozumieniu chrześcijańskim – starożytność nie znała.

Fabuły nie ma sensu streszczać, jest poprowadzona zręcznie, choć czasem „przeskoki” pomiędzy kolejnymi etapami podróży bohaterów były podejrzanie wielkie. Główne postacie to oczywiście Wenedyjczycy (tacy starożytni Polacy) – Sewer Flawiusz, rzymski senator, którego przodkiem był wenedyjski władca Dagon, i Marcus Corejmus, miłujący pivo i kobiety lektor i filozof. Pod wpływem doświadczeń dość radykalnie zmienią swój światopogląd. Nie tylko oni zresztą – także rzymska nierządnica Klaudia, no i wreszcie tytułowy Quietus. Kontakt z chrześcijaństwem zmienia człowieka – być może nam, obeznanym z nim od dzieciństwa, jest ono czymś oczywistym i nudnym, ale w starożytności było rewolucją.

Najciekawszym pytaniem dla mnie było to niepostawione wprost – ile w rzeczywistej historii chrześcijaństwa było tej prawdziwej wiary, a ile donatyzmu? Powieściowi donatyści żądali zemsty za prześladowania Apostaty. Nawet nie chodzi o to, że mieli rację, bo faktycznie mieli prawo czuć się pokrzywdzeni – zemsta jest ideą tak całkowicie sprzeczną z chrześcijaństwem i nic jej nie usprawiedliwia. Przesłaniem chrześcijaństwa jest to, że nic nie jest ważniejsze od miłości Boga i bliźniego – nawet… zaprowadzanie chrześcijaństwa. Zwłaszcza siłą.

Powieść Inglota jest ciekawym przykładem prochrześcijańskiej fantastyki, w której wraz z apologetycznym stosunkiem do chrześcijaństwa mamy do czynienia z krytyką „błędów i wypaczeń” tegoż – sztandarowym przykładem jest tu Jawnogrzesznica Rafała Ziemkiewicza albo jeszcze nie wydana Anioły płakać będą Konrada Lewandowskiego. Inglot ostrzega przed zapędami totalitarnymi, Ziemkiewicz – przed stadną, bezrefleksyjną polską religijnością. Lewandowski zaś krytykuje Kościół Katolicki i polski sojusz tronu z ołtarzem z protestanckiej perspektywy. Ale o tym w następnej recenzji.

Jacek Inglot, Quietus (wydanie rozszerzone), Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2010.


sobota, 2 kwietnia 2011

Varia

Szukając się w sieci, znalazłem wzmiankę o mojej recenzji "Burzy" - w wywiadzie udzielonym Wojciechowi Sedeńce wspomina o niej sam Maciej Parowski (tutaj). Z pewnością autor zapoznał się z ową recenzją dawno temu, gdy jeszcze nie założyłem tego bloga, a recenzje te można było znaleźć na stronach księgarni internetowych. Zaczynam podejrzewać, że większość autorów - wszyscy? - czytają recenzje własnych książek. Nie ma w tym właściwie  nic dziwnego, choć trochę dziwnie się czuję, gdy pomyślę, że rodzime tuzy fantastyki mnie czytają.

Jednemu z nich, Konradowi T. Lewandowskiemu, na tyle się spodobała recenzja "Pochwały herezji", że poprosił mnie o zrecenenzowanie najnowszej powieści "Anioły muszą odejść" (tutaj). W księgarniach ma pojawić się 20 kwietnia, moja recenzja będzie trochę wcześniej, dziś umieszczę na blogu jej skrót. Teraz, po przypomnieniu sobie "Półmiska" tegoż autora, sądzę, że napisałbym trochę sensowniej - moje pokpiwanie z "dynamicznych aktów poznawalności" mam mimo wszystko za chybione, wątek ów pojawił się już wieki temu (w "Półmisku") i Przewodas po prostu go doprecyzował, wchodząc w specjalistyczny żargon, ale w końcu "Pochwała herezji" miała być traktatem filozoficznym.

Na zdjęciu bardzo orientacyjna kolejka czytelnicza na najbliższe tygodnie (miesiące?); oczywiście to nie wszystko, pewnie też pojawią się kolejne pozycje. Jest szansa, że część z tego zrecenzuję - co, jeszcze nie wiem. Niemniej, ten zbiorek jakoś tam obrazuje moje czytelnicze preferencje i proporcje rodzajowo-gatunkowo-tematyczne tego, co czytam. Choć może fantastyka obcojęzyczna jest zbyt słabo reprezentowana.


A oto obiecany skrót recenzji "Aniołów..." :

  
W swojej najnowszej powieści Konrad T. Lewandowski w przewrotny sposób dokonuje reinterpretacji historii Polski. Nasz kraj w jego ujęciu nie jest „bożym igrzyskiem”, a polem działania różnego rodzaju bytów demonicznych, które zresztą sami ściągnęliśmy sobie na głowy. Jest to znakomita powieść przygodowa utrzymana w konwencji fantastyki religijnej, ale także ważny głos polemizujący - i z martyrologiczną wizją naszych dziejów, i z jakością naszej religijności. Można się z optyką autora nie zgadzać, ale przeczytać warto.