niedziela, 29 grudnia 2013

Hobbit, Jęczmyk, Jaruzelski i post-apo

Nazbierało się w grudniu parę tekstów.

O autobiograficznej książce Lecha Jęczmyka tutaj

O antologii Powergraphu "Rok po końcu świata" tutaj

O drugiej odsłonie filmowego Hobbita tutaj

O fantastycznym stanie wojennym tutaj

Polecałem też fantastykę jako prezenty pod choinkę tutaj



sobota, 30 listopada 2013

Blaski Słowian, cienie Piastów

O książkach Cherezińskiej i Jabłońskiego tutaj


o "Cieniorycie" tutaj

Nawet znów jakiś film zrecenzowałem ("Świat w płomieniach"), jeśli ktoś ciekaw, to tutaj





niedziela, 24 listopada 2013

sobota, 2 listopada 2013

Quo vadis, Orbitowski

Dwie nowe książki - "Szczęśliwa ziemia" Łukasza Orbitowskiego (tutaj)  i wznowione "Quo vadis. Trzecie tysiąclecie" Martina Abrama (tutaj)



sobota, 19 października 2013

Obłęd 1863?



„Gambit Wielopolskiego” to może najbardziej prowokacyjna, ze względu na skrajną prorosyjskość, alternatywa z bardzo ciekawej serii „Zwrotnice czasu”. Niby mamy wiek XXII, ale łatwo o tym zapomnieć – to raczej XIX wiek ozdobiony (trochę bez ładu i składu) mnóstwem cyberpunkowych gadżetów, głównie militarnych – drony, raptory, transformowane karabiny, sprzężone lasery, bioniczne siatki maskujące, biokomputery i Infranet. Pomimo tej supertechniki wciąż mamy przed oczami naszych dziewiętnastowiecznych przodków, podróżujących przez Rosję i toczących długie Polaków rozmowy o historii i polityce, a nie dukajowych postludzi.

Powieść jest prowokacją naprawdę mocną; gdyby Powstanie Styczniowe było mniej odległe w czasie, książka nie należała do fantastyki, a autor miał większy talent literacki, powieść wywołałaby burzę podobną do tej sprowokowanej niedawno przez Zychowicza. W świecie „Gambitu” superkomputery z petersburskiego Centrum Symulacji Rzeczywistości przewidują różne wersje historii, dzięki czemu można nią kierować, wybierając najlepszy wariant (kłania się Asimov i „Fundacja”). Imperium Romanowów trwa w najlepsze, w wersji co prawda dość przyjaznej dla obywateli, ale Polakom i tak marzą się powstania i zamachy. Były spiskowiec, twórca „Niepodległej”, kapitan Andrzej Czachowski przekonuje obecnego terrorystę/powstańca (niepotrzebne skreślić) porucznika Różyckiego o bezsensie walki zbrojnej. Argumentem jest potencjalnie możliwy świat z Powstaniem Styczniowym (czyli nasz) – koszmar nad koszmarami, nasilone represje, a potem XX wiek i bolszewicy (gdyby nie było Powstania, nie byłoby bolszewików… teza dość dyskusyjna). Za to w świecie powieści Polacy co prawda niepodległości nie mają, ale z dumą trzęsą rosyjską Dumą i gospodarką, a nawet mają szansę na wejście w rodowe mariaże z dynastią Romanowów. Istnieje co prawda Euroland, ale Anglicy, Niemcy i Francuzi generalnie mają nas w de i najlepszym wyjściem jest unia polsko-rosyjska, satysfakcjonująca obie strony…

W jaki sposób nie dopuszczono w powieści do zaistnienia naszej wersji historii? Otóż w XIX wieku margrabia Wielopolski (postać historyczna), by nie dopuścić do powstania, wymordował jego rzeczywistych i potencjalnych (!) przywódców. To mi niepokojąco przypomina „Raport mniejszości” Dicka, ale zamiast penalizacji przestępców przed zbrodnią, co ośmieszył Dick, mamy opatrzone znakiem pozytywnym unicestwianie zawczasu Hitlerów, Piłsudskich i wszystkich popełniających „zbrodnię na historii”. W powieści determinizm historyczny nie jest zresztą stuprocentowy – przestawiać historyczne zwrotnice mogą jokerzy (najwięcej wśród nich Polaków), którym jest też wspomniany Różycki. Cóż, historyczna niestabilność zawdzięczana Polakom to akurat pomysł dość ciekawy…

Przyznać jednak trzeba, że autor, będąc historykiem, bezlitośnie przypomina zapomniane fakty z dziewiętnastowiecznej historii. Nikt Powstania Styczniowego nie popierał, ani chłopi, ani mieszczanie, ani nawet… jego przywódcy (Chłopicki, Skrzynecki, Sowiński). Sześć tysięcy fatalnie uzbrojonych powstańców raczej nie zagrażało stutysięcznej armii rosyjskiej. Finansowo Polacy hojniej wsparli cara – milion rubli z okazji przyjazdu do Warszawy Mikołaja II w 1897 roku – niż niepodległościowy Skarb Narodowy uzbierał przez dekadę. 

Nie znaczy to, że książka potępia każdą walkę o niepodległość – według autora szansę na udane powstanie mieliśmy chociażby w roku 1829, ale nie wykorzystaliśmy przychylnej koniunktury. Poza tym w opowiadaniu „Archiwum” tegoż autora („Nowa Fantastyka” 8 / 2013) Przechrzta mierzy się z Powstaniem Warszawskim i polemizuje z Zychowiczem, przychylając się do opinii Normana Daviesa o winie po stronie koalicjantów. Styczniowe było nieracjonalne, a Warszawskie – przeciwnie. 

Przeciwny inny punkt widzenia prezentuje Konrad T. Lewandowski. Ten w powieści „Anioły muszą odejść” dla odmiany brutalnie rozprawił się z (bez)sensem Powstania Warszawskiego, ale w „Orle bielszym niż gołębica” (kolejny tom „Zwrotnic czasu”) jest wobec Powstania Styczniowego zaskakująco przychylny. Ale o tym w innym miejscu.

Adam Przechrzta, Gambit Wielopolskiego. Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2013.

Zombie i inne starocie

O antologii przedwojennej fantastyki piszę tutaj


O zombiakach Brooksa tutaj


piątek, 11 października 2013

Martin i Larsson

Skandynawski kryminał "Burza słoneczna" - recenzja tutaj. Rzadko sięgam po skandynawskie kryminały, ale jeśli są tak biedne jak ta powieść, to połowa fantastyki bije je na głowę.

Stary George R. R. Martin - też taka sobie frajda z lektury, ale przeczytać można. Myślałem, że dość papierowe postacie, ale w porównaniu do poprzedniej powieści... Recenzja tutaj.



czwartek, 3 października 2013

Świat Dicka

Powtórna lektura rzadko mnie zaskakuje pozytywnie. Tym razem owszem. Recenzja tutaj.

Jakieś dwa takie z przymrużeniem oka "top 5".

Księża w SF - tutaj

Książki o terroryzmie - tutaj




wtorek, 24 września 2013

sobota, 24 sierpnia 2013

Przeciętniacy w świecie wszechmożliwości



Diagnoza współczesności, którą postawił profesor Ryszard Legutko w Triumfie człowieka pospolitego jest druzgocąca – „miliony ludzi nieodróżnialnych od siebie i używających tych samych schematów myślowych, politycznie jednotonnych i popierających liberalny ogląd świata, nie tylko żyją w przekonaniu o własnej indywidualnej i środowiskowej odmienności, głoszą monopol pluralizmu, lecz jednocześnie ten swój nudny i jednobrzmiący konformizm pragną narzucić światu jako ucieleśnienie idei mnogości”. Świat dzisiejszy jawi się autorowi jakby rodem z koszmarów Ortegi y Gasseta, gdzie masy ostatecznie zatriumfowały, niszcząc wszystko, co szlachetne i wysokie. Pospolitość i przeciętność zapanowała wszędzie – w kulturze, polityce, edukacji. Nic, tylko zwrócić się do wielkich narracji i starych mistrzów, bo dzisiejsza epoka żadnych nowych Sokratesów i Szekspirów nie wychowa. Od nauki łaciny ważniejsza jest nauka nakładania kondomów.

Kto winien tej totalitarnej egalitarności? Przyczyn wiele, ale głównym winowajcą są zdaje się zrywające z klasycznym dorobkiem (według Legutki obracające go w perzynę) rewolucje, przebiegające pod hasłem obsesyjnego poszukiwania równości (nie wolności bynajmniej). Rewolucja protestancka, francuska, bolszewicka, wreszcie kontrkulturowa lat 60-tych – każda dorzuciła kamyczek do egalitaryzującego ogródka. Przy czym nasz świat jawi się Legutce nie rajem spełnionym (choć dla lewicy powinien), ale koszmarem. Polityka i ideologia weszły z butami w prywatne życie, kultura została sprowadzona do najniższego mianownika, a prawo do orgazmu jest o wiele ważniejsze od prawa do manifestacji religijnych. Toczą się godne lepszej sprawy boje o prawo do imprezowania w Wielki Piątek, a lewicowcy zajmują się zwalczaniem Boga, w którego nie wierzą. Równość nie oszczędziła nawet eschatologii – deklaracja Dominus Iesus wzbudziła wściekłość ateistów (bo nie prawosławnych), bo jasno wyartykułowała, że poza Kościołem Katolickim nie ma zbawienia. No jak to, zbawienie jest co prawda wymyśloną przez klechów bajką, ale i tak należy się wszystkim po równo, nawet ateistom.

Wszyscy są w tym zrównanym świecie obowiązkowo szczęśliwi, nieustannie trwa karnawał, ale tak naprawdę nie potrafią wyartykułować metafizycznego głodu, a za największego wroga uważa się chrześcijaństwo i instytucje hierarchiczne. Jakakolwiek hierarchia mierzi bardzo i jest z definicji „faszystowska”, bo przeczy idei równości. Wyznawców latającego makaronu należy traktować tak samo jak chrześcijan, Nergal to taka sama kultura jak Beethoven, a głos profesora jest tak samo ważny jak rozwydrzonego gówniarza. Lewica powinna się cieszyć, bo jej marsz przez instytucje trwa od lat 60-tych, ale w świetle ideologii liberalno-demokratycznej świat zawsze będzie niewystarczająco wyemancypowany, zawsze jakaś grupa społeczna będzie poszkodowana.

Główną tezą książki Legutki jest to, że miłosiernie nam panująca ideologia demokratyczno-liberalna niewiele się różni od komunizmu, a jeśli się różni, to skutecznością – związek człowieka z systemem jest tu idealny. Nie do pomyślenia jest jakakolwiek alternatywa, bo przecież demokracja liberalna to najlepsza ideologia ze wszystkich. Ale w demokracji liberalnej, podobnie jak w komunizmie, występuje wróg, z tą różnicą, że „proletariusza zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja, rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina”. Niemile widziane jest chrześcijaństwo, Kościół, tradycja, rodzina, metafizyka. Zamiast tego hołubi się praktycyzm, kult nowości, parytety i uprawnienia, którym nie ma granic, bo być nie może – podobnie jak nie było granic w zaprowadzaniu socjalizmu. W obu przypadkach heroldami ideologii byli i są głównie lumpeninteligenci („liczna rzesza ludzi zupełnie niewykształconych, aczkolwiek mająca z wykształceniem pewien związek, na przykład dyplom ukończenia studiów, a nawet, co wcale nie jest rzadkie, pracę na uczelni”). Tropią oni obsesyjnie przejawy nietolerancji, homofobii i patriarchatu, non stop mówią o patologicznych rodzinach, jakby nie było normalnych. I wydaje się tym konformistycznym pseudobuntownikom, że ich protest jest przejawem odwagi i szlachetności. Kościoły niedługo nie będą mogły nazywać grzechu grzechem, bo to sianie nietolerancji. Bodajże w Szwecji był przypadek ukarania pastora za określenie homoseksualizmu grzechem, przez co grzech stał się pojęciem z dziedziny prawa, nie teologii – tak wygląda ten „rozdział Kościoła od państwa”, ale bynajmniej nie państwa od Kościoła.

Czy lekarstwem na system liberalno-demokratyczny jest republika? Legutko rozumie ją jako „ustrój mieszany”, gdzie jest miejsce i dla hierarchii, i dla oligarchii (czy arystokracji, którą nazywa, trochę na wyrost, „nosicielami cnót”) i dla demokracji. Pierwotne założenia demokracji i liberalizmu nie były zresztą takie złe (i były, co ciekawe, w konflikcie), teraz jednak doszły do ściany. Ale dialog owcom generalnie dostaje – w dialogu strona mniej szlachetna zawsze traci. Ksiądz Tischner raczej filozofował niż ewangelizował, a katolicyzm otwarty jest w demokracji tolerowany pod warunkiem, że jest skrajnie rozcieńczony, bo wiadomo, demokracja to ideał świetlany i nigdy w pełni nie zrealizowany, a z katolicyzmu trzeba się gęsto tłumaczyć i okroić tak, by pasował do systemu.

Konsekwencją przekonań Legutki jest kompletne odrzucenie kultury masowej. Na zrównaniu tym, owszem, ona sama zyskała, ale okrutnie straciła kultura wysoka. Podobnie upodobniła się prawica do lewicy (prawica przesunęła się mocno na lewo, a lewica tylko odrobinę w prawo, teraz wszyscy mówią o wolności i tolerancji). Ameryka się europeizuje (na pewno?), Europa amerykanizuje (z pewnością). Dzieła dzisiejszej kultury wysokiej wyglądają jak „majaki szaleńca”, z bohaterów klasycznych dramatów robi się ćpunów, gangsterów itd. Liberalna demokracja jawi się jak nienasycona hydra, która zawsze będzie czujna w śledzeniu wrogów klasowych… to znaczy w szukaniu przejawów nietolerancji i niewystarczającej równości. Nigdy nie było tak otwartego Kościoła, zliberalizowanej rodziny i instytucji – i co? Ustały ataki? Mniej jest Palikotów? Liberalizacja instytucji hierarchicznych nic nie daje, tylko je osłabia. Tamę demokratyczno-liberalnemu systemowi (tak, systemowi!) może postawić tylko chrześcijaństwo i / lub jakieś odrodzenie „sił duchowych” – tu Legutko jest zdecydowanym pesymistą, przyszłość nie będzie należeć do naszej cywilizacji.

Po lekturze poczułem się jak miś o bardzo małym rozumku, który tak naprawdę nie wie nic, a powinien czytać klasyków czy uczyć się greki, a nie zajmować się popkulturą i szukać w tym gigantycznym śmietniku pereł (bo jednak są, choć trafiają się coraz rzadziej). Legutko nie pisze z profesorską manierą, raczej przypomina wściekłego ucznia, który uznał, że ciało pedagogiczne dało ciała, dało sobie spokój z edukacją i wpędziło nowe pokolenie w zabójcze samozadowolenie. W epoce rosnącej specjalizacji trudno zdaje się wymagać od wszystkich wykształconych nauki choćby np. języków klasycznych. Jeszcze niedawno nieznajomość Szekspira była obciachem nawet dla inżyniera, ale już nieznajomość np. teorii względności u humanisty była czasem dla humanisty wręcz przejawem dumy – jak jest teraz?

Trochę brakuje za to przypisów i bibliografii – ale to nie dysertacja naukowa, tylko danie upustu wściekłości na najbardziej marne czasy w historii. Owszem, jest to przesada, jeśli demokracja liberalna naprawdę jest tak obca ludzkiej tożsamości, to w końcu zostanie odtrącona, jako niekompatybilna ze światem. Popkultury też trochę bym bronił, tym bardziej że Legutko ceni niewyemancypowanego i jednak popkulturowego Sienkiewicza, znienawidzonego przez lewicę? Lubię np. kino Burtona, Gilliama, Nolana – czy czyni to ze mnie zdziecinniałego i zunifikowanego idiotę? Uważałbym też, by nie utożsamiać pospolitości z normalnością, trochę ta pochwała arystokracji jako „przekaźników cnót” też nie pasuje... Niemniej kubeł zimnej wody na pewno nikomu nie zaszkodzi, i udowadnia, że tylko pozornie jesteśmy wolni od ideologii, nawet nie zauważając jej obecności. Polakom też profesor bynajmniej nie kadzi, bo pozwalamy się uwodzić tej przeciętności może bardziej, a nie mniej niż Zachód. I okazuje się, że to nie ludzie ze starożytności i średniowiecza powinni nam zazdrościć, a my im. Wielcy nie byli równi, bo inaczej nie byliby wielcy.
Jeszcze jedno – zaskakuje samego Legutkę fakt, że u nas kultura rozkwitła w epoce schyłkowego komunizmu, czyli w latach osiemdziesiątych. Dla mnie ten okres kojarzy się z większym otwarciem na zachodnią popkulturę w szaroburej rzeczywistości, z „Fantastyką” o nakładzie 150,000 egzemplarzy i „Bajtkiem” o pewnie jeszcze większym. Wychowanemu na tej nieszczęsnej popkulturze i pierwszych komputerach trudno mi potępiać to w czambuł, może gdybym był starszy o pokolenie, miałbym inny ogląd. Choć sam Legutko jest rówieśnikiem Macieja Parowskiego…



Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego. Zysk i S-ka, Poznań 2012.




"Intruz" zrecenzowany

Co nieco o "Intruzie" tutaj


sobota, 10 sierpnia 2013

wtorek, 6 sierpnia 2013

Katolik fantastą?


 Mam nadzieję, że czytelnicy bloga zrozumieją chęć przeprofilowania się delikatnego - nie chcę pisać tylko recenzji, nie chcę pisać tylko o książkach. O wielu książkach/filmach nie widzę sensu rozpisywania się nadmiernego. Tekst zamieszczony tutaj miał w założeniu pojawić się tylko na blogu, jako próba eseju czy felietonu okołotematycznego - jednak spodobał się redaktorom i znalazł na portalu. Przynajmniej trafię do większej ilości czytelników...

Na wakacje dostałem taki zestaw lektur do recenzji:




Chestertony (świeżutkie!) już przeczytane, jak zwykle genialne, nasi religijni konserwatyści powinni u niego brać lekcje stylu i argumentacji.

Archiwum bloga