Diagnoza współczesności, którą postawił profesor
Ryszard Legutko w Triumfie człowieka
pospolitego jest druzgocąca – „miliony ludzi nieodróżnialnych od siebie i
używających tych samych schematów myślowych, politycznie jednotonnych i
popierających liberalny ogląd świata, nie tylko żyją w przekonaniu o własnej
indywidualnej i środowiskowej odmienności, głoszą monopol pluralizmu, lecz
jednocześnie ten swój nudny i jednobrzmiący konformizm pragną narzucić światu
jako ucieleśnienie idei mnogości”. Świat dzisiejszy jawi się autorowi jakby rodem
z koszmarów Ortegi y Gasseta, gdzie masy ostatecznie zatriumfowały, niszcząc wszystko,
co szlachetne i wysokie. Pospolitość i przeciętność zapanowała wszędzie – w
kulturze, polityce, edukacji. Nic, tylko zwrócić się do wielkich narracji i
starych mistrzów, bo dzisiejsza epoka żadnych nowych Sokratesów i Szekspirów nie
wychowa. Od nauki łaciny ważniejsza jest nauka nakładania kondomów.
Kto winien tej totalitarnej egalitarności?
Przyczyn wiele, ale głównym winowajcą są zdaje się zrywające z klasycznym
dorobkiem (według Legutki obracające go w perzynę) rewolucje, przebiegające pod
hasłem obsesyjnego poszukiwania równości (nie wolności bynajmniej). Rewolucja
protestancka, francuska, bolszewicka, wreszcie kontrkulturowa lat 60-tych –
każda dorzuciła kamyczek do egalitaryzującego ogródka. Przy czym nasz świat
jawi się Legutce nie rajem spełnionym (choć dla lewicy powinien), ale
koszmarem. Polityka i ideologia weszły z butami w prywatne życie, kultura
została sprowadzona do najniższego mianownika, a prawo do orgazmu jest o wiele
ważniejsze od prawa do manifestacji religijnych. Toczą się godne lepszej sprawy
boje o prawo do imprezowania w Wielki Piątek, a lewicowcy zajmują się
zwalczaniem Boga, w którego nie wierzą. Równość nie oszczędziła nawet eschatologii
– deklaracja Dominus Iesus wzbudziła
wściekłość ateistów (bo nie prawosławnych), bo jasno wyartykułowała, że poza
Kościołem Katolickim nie ma zbawienia. No jak to, zbawienie jest co prawda
wymyśloną przez klechów bajką, ale i tak należy się wszystkim po równo, nawet
ateistom.
Wszyscy są w tym zrównanym świecie obowiązkowo
szczęśliwi, nieustannie trwa karnawał, ale tak naprawdę nie potrafią
wyartykułować metafizycznego głodu, a za największego wroga uważa się chrześcijaństwo
i instytucje hierarchiczne. Jakakolwiek hierarchia mierzi bardzo i jest z
definicji „faszystowska”, bo przeczy idei równości. Wyznawców latającego
makaronu należy traktować tak samo jak chrześcijan, Nergal to taka sama kultura
jak Beethoven, a głos profesora jest tak samo ważny jak rozwydrzonego gówniarza.
Lewica powinna się cieszyć, bo jej marsz przez instytucje trwa od lat 60-tych,
ale w świetle ideologii liberalno-demokratycznej świat zawsze będzie
niewystarczająco wyemancypowany, zawsze jakaś grupa społeczna będzie
poszkodowana.
Główną tezą książki Legutki jest to, że miłosiernie
nam panująca ideologia demokratyczno-liberalna niewiele się różni od komunizmu,
a jeśli się różni, to skutecznością – związek człowieka z systemem jest tu
idealny. Nie do pomyślenia jest jakakolwiek alternatywa, bo przecież demokracja
liberalna to najlepsza ideologia ze wszystkich. Ale w demokracji liberalnej,
podobnie jak w komunizmie, występuje wróg, z tą różnicą, że „proletariusza
zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja,
rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina”. Niemile widziane jest chrześcijaństwo,
Kościół, tradycja, rodzina, metafizyka. Zamiast tego hołubi się praktycyzm,
kult nowości, parytety i uprawnienia, którym nie ma granic, bo być nie może –
podobnie jak nie było granic w zaprowadzaniu socjalizmu. W obu przypadkach heroldami
ideologii byli i są głównie lumpeninteligenci („liczna rzesza ludzi zupełnie
niewykształconych, aczkolwiek mająca z wykształceniem pewien związek, na
przykład dyplom ukończenia studiów, a nawet, co wcale nie jest rzadkie, pracę
na uczelni”). Tropią oni obsesyjnie przejawy nietolerancji, homofobii i patriarchatu,
non stop mówią o patologicznych rodzinach, jakby nie było normalnych. I wydaje się
tym konformistycznym pseudobuntownikom, że ich protest jest przejawem odwagi i
szlachetności. Kościoły niedługo nie będą mogły nazywać grzechu grzechem, bo to
sianie nietolerancji. Bodajże w Szwecji był przypadek ukarania pastora za określenie
homoseksualizmu grzechem, przez co grzech stał się pojęciem z dziedziny prawa, nie
teologii – tak wygląda ten „rozdział Kościoła od państwa”, ale bynajmniej nie
państwa od Kościoła.
Czy lekarstwem na system liberalno-demokratyczny
jest republika? Legutko rozumie ją jako „ustrój mieszany”, gdzie jest miejsce i
dla hierarchii, i dla oligarchii (czy arystokracji, którą nazywa, trochę na
wyrost, „nosicielami cnót”) i dla demokracji. Pierwotne założenia demokracji i
liberalizmu nie były zresztą takie złe (i były, co ciekawe, w konflikcie),
teraz jednak doszły do ściany. Ale dialog owcom generalnie dostaje – w dialogu
strona mniej szlachetna zawsze traci. Ksiądz Tischner raczej filozofował niż ewangelizował,
a katolicyzm otwarty jest w demokracji tolerowany pod warunkiem, że jest
skrajnie rozcieńczony, bo wiadomo, demokracja to ideał świetlany i nigdy w
pełni nie zrealizowany, a z katolicyzmu trzeba się gęsto tłumaczyć i okroić
tak, by pasował do systemu.
Konsekwencją przekonań Legutki jest kompletne
odrzucenie kultury masowej. Na zrównaniu tym, owszem, ona sama zyskała, ale
okrutnie straciła kultura wysoka. Podobnie upodobniła się prawica do lewicy
(prawica przesunęła się mocno na lewo, a lewica tylko odrobinę w prawo, teraz wszyscy
mówią o wolności i tolerancji). Ameryka się europeizuje (na pewno?), Europa
amerykanizuje (z pewnością). Dzieła dzisiejszej kultury wysokiej wyglądają jak „majaki
szaleńca”, z bohaterów klasycznych dramatów robi się ćpunów, gangsterów itd. Liberalna
demokracja jawi się jak nienasycona hydra, która zawsze będzie czujna w
śledzeniu wrogów klasowych… to znaczy w szukaniu przejawów nietolerancji i
niewystarczającej równości. Nigdy nie było tak otwartego Kościoła,
zliberalizowanej rodziny i instytucji – i co? Ustały ataki? Mniej jest
Palikotów? Liberalizacja instytucji hierarchicznych nic nie daje, tylko je
osłabia. Tamę demokratyczno-liberalnemu systemowi (tak, systemowi!) może
postawić tylko chrześcijaństwo i / lub jakieś odrodzenie „sił duchowych” – tu
Legutko jest zdecydowanym pesymistą, przyszłość nie będzie należeć do naszej
cywilizacji.
Po lekturze poczułem się jak miś o bardzo małym
rozumku, który tak naprawdę nie wie nic, a powinien czytać klasyków czy uczyć
się greki, a nie zajmować się popkulturą i szukać w tym gigantycznym śmietniku
pereł (bo jednak są, choć trafiają się coraz rzadziej). Legutko nie pisze z
profesorską manierą, raczej przypomina wściekłego ucznia, który uznał, że ciało
pedagogiczne dało ciała, dało sobie spokój z edukacją i wpędziło nowe pokolenie
w zabójcze samozadowolenie. W epoce rosnącej specjalizacji trudno zdaje się
wymagać od wszystkich wykształconych nauki choćby np. języków klasycznych. Jeszcze
niedawno nieznajomość Szekspira była obciachem nawet dla inżyniera, ale już
nieznajomość np. teorii względności u humanisty była czasem dla humanisty wręcz
przejawem dumy – jak jest teraz?
Trochę brakuje za to przypisów i bibliografii –
ale to nie dysertacja naukowa, tylko danie upustu wściekłości na najbardziej
marne czasy w historii. Owszem, jest to przesada, jeśli demokracja liberalna
naprawdę jest tak obca ludzkiej tożsamości, to w końcu zostanie odtrącona, jako
niekompatybilna ze światem. Popkultury też trochę bym bronił, tym bardziej że
Legutko ceni niewyemancypowanego i jednak popkulturowego Sienkiewicza,
znienawidzonego przez lewicę? Lubię np. kino Burtona, Gilliama, Nolana – czy czyni
to ze mnie zdziecinniałego i zunifikowanego idiotę? Uważałbym też, by nie
utożsamiać pospolitości z normalnością, trochę ta pochwała arystokracji jako
„przekaźników cnót” też nie pasuje... Niemniej kubeł zimnej wody na pewno nikomu
nie zaszkodzi, i udowadnia, że tylko pozornie jesteśmy wolni od ideologii,
nawet nie zauważając jej obecności. Polakom też profesor bynajmniej nie kadzi,
bo pozwalamy się uwodzić tej przeciętności może bardziej, a nie mniej niż
Zachód. I okazuje się, że to nie ludzie ze starożytności i średniowiecza
powinni nam zazdrościć, a my im. Wielcy nie byli równi, bo inaczej nie byliby
wielcy.
Jeszcze jedno – zaskakuje samego Legutkę fakt, że u
nas kultura rozkwitła w epoce schyłkowego komunizmu, czyli w latach
osiemdziesiątych. Dla mnie ten okres kojarzy się z większym otwarciem na zachodnią
popkulturę w szaroburej rzeczywistości, z „Fantastyką” o nakładzie 150,000
egzemplarzy i „Bajtkiem” o pewnie jeszcze większym. Wychowanemu na tej
nieszczęsnej popkulturze i pierwszych komputerach trudno mi potępiać to w
czambuł, może gdybym był starszy o pokolenie, miałbym inny ogląd. Choć sam Legutko
jest rówieśnikiem Macieja Parowskiego…
Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego. Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz