Czytając publicystykę Wildsteina odnosi się
wrażenie, że dziś najradykalniejszymi buntownikami są konserwatyści. To, co
naturalne, tradycyjne, jest obciachem w przestrzeni kulturowej i symbolicznej, o
czym przekonują cię nieustannie wszechmocne DOOP-y (Dominujące Ośrodki Opinii
Publicznej). Rządzi urzędniczo-prawno-finansowo-medialna oligarchia, w imię
swoich interesów „poszerzająca demokrację” – ale nie daj Boże ktoś coś powie o
„układzie”. Źle ci, człowieku i obywatelu? Winien jest Kościół, patrioci
(zrównani z faszystami) i homofobi.
Jeśli posiadasz jeszcze jakąś tożsamość,
natychmiast się jej pozbądź, bo przecież ona ogranicza cię skandalicznie.
Rodzina, naród, religia, płeć – wszystkie te determinanty są przeszkodą na
drodze do emancypacji i przekroczenia granic. Przy czym według Wildsteina
poprzedni „postępowcy” mieli jeszcze trochę racji, z tą różnicą że wczoraj chcieli
oni, by homoseksualizm nie był karany i był prywatną sprawą człowieka, dzisiaj
– żądają, by był publiczną, prywatna to ma być, wyobraźcie sobie, religia, a
nie seks. Dawny postępowiec chciał zniesienia niewolnictwa czy praw wyborczych
dla kobiet – dziś chce parytetów dla kolejnych mniejszości. Większość nie ma
racji, jeśli akurat głosuje niepostępowo i tacy geje tudzież konstytucja
europejska jej się nie podobają.
Wildstein pisze spokojniej od Ziemkiewicza (mniej
tu wściekłej retoryki), a już na pewno od Łysiaka (w „Karawanie literatury” ego
autora wykipiało z książki). Argumentuje ciekawie i rzeczowo, książka jest
niezłą bronią do pojedynków z lewicą. Dowiemy się, dlaczego, wbrew pokutującemu
poglądowi, konserwatyzm nie oznacza przywiązania do jakiejś konkretnej minionej
epoki. Dlaczego prawa naturalne są lepsze od praw stanowionych. Dlaczego
lewicowa interpretacja przyczyn II wojny jako „erupcji nacjonalizmów” to duże
uproszczenie. Dlaczego lepiej być moherem, niż wykształconym kołtunem
(filistrem), zwanym wykształciuchem.
Wreszcie, Wildstein rozprawia się z farbowanymi „wolnorynkowcami”
i „demokratami” udowadniając skutecznie, że te pojęcia dziś nic nie znaczą –
korporacje, które nie mogą zbankrutować, chronieni interwencjonizmem państwa, nie
są żadnym „wolnym rynkiem”. Podobnie „demokracja”… Jeśli tubylczy lud ma zapędy
do wybierania polityków nie skoligaconych z oligarchią, znaczy to, to do
demokracji nie dorósł. A polityk taki zostanie przez Salon zakrzyczany jako
„populista”… Światli fachowcy z Unii wiedzą przecież lepiej, jak zarządzać
Polską. Tu Wildstein polemizuje z kolegami z redakcji (czyżby z Ziemkiewiczem?),
według których rażąca nieudolność naszej władzy usprawiedliwia rzekomo
możliwość przejęcia jej przez innych. Podobnie jak polemizuje, jeszcze
dobitniej, z dekonstruktorami sensu tragicznych powstań narodowych (Zychowicz)
i ostrzega przed łatwością wyroków wydawanych historii z dzisiejszej
perspektywy. Znalazła się w książce nawet… historia alternatywna, która jest
raczej satyrą na takowe spekulacje.
Ważny jest tekst „Przemyśleć Solidarność” o micie
tejże, który się nam jakoś ulotnił, zamiast przyczyniać się do dumy (to
naprawdę była realizacja republikańskich ideałów). Nie wiedziałem, że i dzisiaj
w Polsce stosuje się negatywną eugenikę – zszokował mnie przypadek kobiety,
którą bez jej wiedzy wysterylizowano ze względów socjalnych – niestety, dobiliśmy
do postępowej Szwecji.
Tytuł jest trochę mylący i sugeruje
skoncentrowanie się na politycznych bieżączkach; Wildsteina interesuje też
cywilizacyjna i kulturowa wojna światów, odkłamywanie języka czy historii,
głównie XX wieku. Nie do końca się zgadzam, parę rzeczy budzi mój sprzeciw. Wildstein
nie lubi „igrzysk” i sportu (współczesnej namiastki religii), obśmiewa kult
zdrowego trybu życia i odżywiania, kpi ze straszaka globalnego ocieplenia. Z
tym zgoda. Zdaje się jednak, że Wildstein zdaje się (jak większość
konserwatystów) nie zauważać, że zarówno potrzeba „funu”, jak i „przekraczania
granic” jest stale wpisana w naturę człowieka. Właściwie chrześcijaństwo tym
się różni od pogaństwa i różnych fatalizmów wiarą, że człowiek przekroczył
granicę biologii czy nieuchronnego losu. Samo powstanie mowy, pisma, druku czy
wreszcie internetu też można postrzegać jako wielkie kroki na drodze „transgresji”,
a „funu” to żądali już słuchacze Homera i widzowie Szekspira. Pewnie, że źle
jest, gdy chodzi tylko o zabawę i o rozwalenie tradycji w drebiezgi. Lewica
zdaje się dąży jednak do jakiejś nihilistycznej rewolucji, do będącej jej wynikiem
destrukcji i uwstecznienia – koniec z republikańskimi ideałami, kategorią dobra
wspólnego, koniec z Grecją, Rzymem i Jerozolimą. Najważniejszym prawem nowego
człowieka ma być „prawo do orgazmu”. Na gruzach poddanych dekonstrukcji wartości
zaproponuje nam równość absolutną, konsumpcjonizm (a że niespełniony, to obwini
się kapitalizm i wolny rynek), nihilizm i urbanowy panświnizm. Jeśli taki jest
projekt nowej Polski i nowej Europy, to zawczasu należy się z niej
wyemancypować i dokonać transgresji. Tylko dokąd?
Bronisław Wildstein, Demokracja limitowana, czyli dlaczego nie lubię III RP. Zysk i
S-ka, Poznań 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz