sobota, 22 stycznia 2011

Greg Egan - Miasto permutacji

Autorów, którzy obecnie trochę poważniej traktują konwencję SF w klasycznym sensie, jest może kilku na świecie. Australijski pisarz Greg Egan jest jednym z nich. Jego powieść Miasto permutacji jest wręcz przeładowana ideami, przyprawiającymi o zawrót głowy. Większość akcji – a jakże – toczy się w różnego rodzaju wirtualnych światach, o różnym stopniu „zagnieżdżenia” – wirtualne procesory symulują kolejną quasirzeczywistość etc. Bywają tam też postludzie, albo transludzie, a przynajmniej ich Kopie – ot, robimy skan mózgu i budzimy się w nierzeczywistości, z pełną zawartością naszej pamięci w momencie skanu (prawdziwy „ja” może sobie pożyć potem dłużej). Czyste science fiction, Egan przynajmniej nie uznaje tożsamości takiego tworu ze mną – w końcu „ja” zostaje na zewnątrz. Czy to już nieśmiertelność – też nie wiadomo, chociaż ludzie się kopiują na potęgę, tylko konserwatywna – i nieuleczalnie chora - matka jednej z bohaterek uparcie nie chce się zeskanować, a idąca z duchem czasu córka usilnie ją do tego namawia.
Egan przynajmniej coś kombinuje i zastanawia się nad konsekwencjami szalonych pomysłów, które, kto wie, może czekają nas tuż za rogiem – ot, jedni będą uznawać takie Kopie za trochę bardziej wyrafinowane oprogramowanie, inni za byty w pełni świadome. Innym „problemem” będzie wirtualny świat wszechmożliwości i nieśmiertelności – co robić, skoro można wszystko? Kim jestem, skoro można wyciąć sobie depresję, albo przykre wspomnienia? A jeśli zostanie uczucie pustki czy poczucie winy? Uczucie pustki też można „wyciąć”, choć brzmi to dość dziwnie. Pozostaje więc pytanie – ile mogę siebie zmienić, by pozostać sobą?

Najciekawsze jednak w powieści jest zagadnienie Pierwszego Kontaktu, i tu Egan osiągnął wyżyny. Otóż, w wirtualnym świecie (upraszczając, bo poziomów rzeczywistości jest w powieści więcej) ewoluuje planeta – z danymi początkowymi, pewnym pierwotnym „pyłem” (brak symulacji zjawisk kwantowych - w rezultacie nie powstają pierwiastki – więc w dużym stopniu wszechświat musi być „gotowy” ) ewoluują istoty rozumne, Lambertianie, o sensownie obcej ewolucji, komunikacji itp. , ale możliwi do czytania „jak w księdze”, bo to w końcu ludzkie dzieło. Czas ewolucji – miliony lat – nie ma znaczenia, w końcu to symulacja. No i …? Tutaj autor trochę przesadza, zakładając, że owym istotom najbardziej leży na sercu poznanie tajemnic wszechświata, a nie napychanie kałduna, ale wolno mu. Są to istoty z gruntu niemetafizyczne, nie wymyślają żadnych mitów, bogów itd. – paradoksalnie więc NIE MAJĄ RACJI, bo akurat Bóg (przynajmniej Bóg deistów) w przypadku ich świata zadziałał (czyli my plus komputery) . Do kontaktu jednak dochodzi, ale konsekwencje będą zaskakujące...

Powieść w warstwie ideologicznej popełnia podstawowy grzeszek SF, czyli rozbuchany scjentyzm (nauka i zapewni nam nieśmiertelność, i wszystko wyjaśni itd.), ale ja poszukiwania owych Lambertian traktuję jako metaforę dokonań homo sapiens – my dobiliśmy do mechaniki kwantowej, gdzie nic nie jest tak oczywiste i uporządkowane jak w symulowanej fizyce wszechświata Lambertian, wzorowanej na mechanice newtonowskiej. Zacząłem się obawiać, czy nasz wszechświat przypadkiem nie jest gigantycznym superkomputerem, a my sami częścią oprogramowania. Tylko gdzie jest programista?

(recenzję pisałem we wrześniu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga