sobota, 22 stycznia 2011

Marek Oramus - Trzeci najazd Marsjan

 Powieść Trzeci najazd Marsjan to udana próba wskrzeszenia klasycznej fantastyki socjologicznej AD 2010 – spośród tworzących nią  autorów został właściwie tylko Oramus (chyba że Ziemkiewicz wróci do pisania SF). Byłem trochę zaskoczony poprzednią powieścią tego autora, Kankan na wulkanie, która była bardziej political niż science fiction, z akcją umieszczoną w Polsce za kilka lat i przypominała raczej obecny tzw. nurt „rozliczeniowy” z naszą najnowszą historią (Wildstein, Wolski, obyczajowe powieści Ziemkiewicza).

Najazdem… Oramus znów nabiera głębszego oddechu, mamy inwazję z kosmosu (albo coś inwazjopodobnego), mamy rok 2032, a akcja dzieje się w Niemczech (Polski już nie ma, jest za to Pol-Ukraina). Co prawda bohaterem nie jest pilot od rakiety czy inny heros w trykotach, ale zwykły bezrobotny o swojskim nazwisku Papadopoulus. Cóż – znak czasu. Efekt cieplarniany hula jak się patrzy (tu akurat polemizowałbym), zamiast przeludnienia nastąpiło wyludnienie, a ludzie jak zawsze chcą chleba i igrzysk. Igrzysk nawet pożądają bardziej; ostrze krytyki jest skierowane wobec wszystkiego co masowe i ogłupiające (kultura masowa, konsumpcjonizm, pozbycie się aspiracji i ciekawości, wygodnictwo oferowane nam przez cywilizację etc.). Trochę się z Oramusem zgadzam, ale przecież ta jego powieść sama jest elementem kultury masowej, powieścią rozrywkową polaną moralizująco-alarmistycznym sosem – czy to nie jest więc podcinanie gałęzi, na której się siedzi?

Zajdlowski kostium fantastyki kosmicznej przestał być już potrzebny, nie ma dziś potrzeby oszukiwać cenzury i kreować innoplanetarnych dystopii, a tak naprawdę pisać o Polsce. Oramus prawie zupełnie zignorował konwencje cyberpunku i space opery -  ludzie wciąż kurczowo trzymają się Ziemi, a kolejne sondy marsjańskie wracają z niczym, bo się nagminnie psują (bynajmniej nieprzypadkowo – dość ciekawa spiskowa teoria dziejów, której sam autor oczywiście nie traktuje poważnie). Świat nie różni się specjalnie od świata dzisiejszego, poza pewnymi absurdalnymi gadżetami typu  grille na energię słoneczną czy zmodyfikowane genetycznie kwadratowe pomidory (żeby się lepiej w skrzynkach układały) – lubię złośliwe poczucie humoru Oramusa, choć tu nie ma ono takiego natężenia jak we wspomnianej poprzedniej powieści.

A jak wygląda tytułowa inwazja Marsjan? Otóż okazuje się, że ani to Marsjanie , ani to inwazja, bo ci nie-Marsjanie nie częstują nas wirusem ani inną bronią, a zasypują gadżetami, nawet niespecjalnie luksusowymi, ot, rozmaite sprzęty AGD. Potem pojawiają się ich wysłannicy -  człowiekopodobne konstrukty, następnie otrzymujemy od nich psychogaśnice vel myślotłuki, urzeczywistniające coś w rodzaju lemowskiej etykosfery – skierujesz toto w stronę potencjalnych agresorów, a ci narobią w spodnie i na dodatek obdarzą cię przyjaznymi uczuciami. Albo specjalne wychodki, służące do utylizacji wszystkiego, co zbędne, a nawet do recyklingu, np. do zamiany nudnych książek na ciekawe. Wrzucasz parę cegieł Dostojewskiego i otrzymujesz serię powieści erotycznych. Jednym słowem same plusy. Oczywiście ludzkość ochoczo korzysta z wszelakich ułatwień egzystencji.

Miłośnicy fantastyki naukowej będą czytać Trzeci najazd Marsjan jak wycieczkę  po klasyce gatunku – nie tylko Wells , Strugaccy i Zajdel, jak sugeruje tytuł, ale też Bradbury (odwrócenie sytuacji z Kronik Marsjańskich), wspomniany Lem, i dużo więcej.

Powieść jest wydana poza jakimikolwiek fantastycznymi seriami, co właściwie ma sens, gdyż sprzeciw wobec kultury masowej jest wyraźny, a Oramus jest zwolennikiem literatury na poważnie, takiej np. fantasy nie cierpiąc i chyba też nie rozumiejąc. Oramus wykreował się na głównego outsidera polskiej fantastyki , stąd też powieść wydana jest poza fantastycznymi seriami Fabryki Słów czy Runy. Ale fantastyce wierny pozostał i chwała mu za to.

Dobrze, że w powodzi lepszych i gorszych czytadeł pojawiają się takie książki, przypominające nam o człowieczeństwie i o tym, że nic prostszego niż stać się małpą w stadzie. Niemniej, nie wróżę tej powieści zawojowania list bestsellerów, choć właściwie chciałbym, by tak się stało. Byłby to swoisty paradoks – książka, która krytykuje konsumpcjonizm i kulturę masową, sama jest przecież napisana językiem tej kultury, sama musi znaleźć konsumentów.

W finale mamy zaskakujący pean na cześć SI (Sztucznych Inteligencji), którym to nie dorastamy do pięt - odniosłem wrażenie, że autor nie cierpi ludzkości. Ale SI zbawiająca ludzkość od siebie samej, metodą ortodoksyjnego chirurga (chore kończyny trzeba odciąć) – to chyba lekka przesada. Owa niechęć do ludzkości jako bezmyślnego stada nie oznacza jednak nieprzepadania za ludźmi, ci są zarysowani ze sporą sympatią i empatią. Może to jest zresztą jedyne właściwe podejście?

(recenzję pisałem w listopadzie 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga