sobota, 22 stycznia 2011

Guy Gavriel Kay - Pieśń dla Arbonne

Przepis na fantasy według Kaya jest następujący – wybieramy jakąś epokę historyczną, czerpiemy z niej tyle, ile się da, i tworzymy z niej neverland. Renesansowe Włochy w Tiganie, starożytne Bizancjum w Saratyńskiej Mozaice czy kultura trubadurów w Pieśni dla Arbonne – są punktem wyjścia do wykreowania nowego świata.  Już nie czyste fantasy – zwłaszcza, że nie ma wcale magii, smoków, elfów etc. – ale jeszcze nie powieść historyczna, bo to jednak neverland, a nie np. Francja (choć dołączona mapka to sugeruje, sądząc z zarysu kontynentu). Mamy dwie krainy – północny Gorhaut i południową Arbonne, religie pogańskie, a nie chrześcijańskie (ale sami bogowie nie występują w powieści „osobiście”), a temu wszystkiemu przyświecają dwa księżyce – scenograficzna przypominajka o fantastyczności tej krainy.

Elementy fantastyczne są dla Kaya jakby niechcianym ustępstwem na rzecz masowego czytelnika – powieści historycznej on nie łyknie, a taką niby-fantasy może i owszem, ale w tym celu wyjmujemy chrześcijaństwo i wstawiamy pogaństwo (z obowiązkowym kultem dobrej bogini i złym kultem patriarchalnym bogów płci męskiej). Dorysowujemy na niebie drugi księżyc. Aha, i zmieniamy nazwy krain. A może to ustępstwo na rzecz samego siebie? Z nieścisłości w powieści historycznej autor byłby srodze rozliczony, z nieścisłości z fantasy – niekoniecznie. Fantastyczność może być utrudnieniem albo ułatwieniem kreacji (opinia Lema) – w tym przypadku, niestety, jest tym drugim.

Nie wiem, czemu autorom fantastyki wydaje się, że wystarczy zamienić jakiś element czymś innym, a reszta wówczas gładko zostanie taka sama. Naprawdę nie sądzę, żeby po takim „wstawieniu” pogaństwa świat wyglądałby tak samo; sama kultura trubadurów też wydaje się być produktem konkretnego historycznego miejsca i czasu. Dwa księżyce to w ogóle patent nie z tej ziemi, życie mogłoby wówczas powstać w zupełnie innej formie albo nie powstać w ogóle, układ Ziemia-Księżyc jednak walnie zamieszał w historii naszej planety. Ale to przecież fantastyka, więc wszystko wolno.

Plusem jest, że Kay przynajmniej nie kopiuje szablonów tolkienowskich – nie ma smoków, elfów, magii, artefaktów. Najlepiej wyszły mu postacie – przechodzą różne ewolucje, dokonują wolt światopoglądowych – są naprawdę wiarygodni psychologicznie. Nie ma też „przeznaczenia”, bohaterowie sami je tworzą, nic nie jest z góry przesądzone. Nie ma wyrazistej wyprawy po cokolwiek (za to jest kilka ucieczek i pojedynków). Główną postacią jest niejaki Blaise, rebeliant ze „złej” krainy”, który zbuntował się przeciwko swemu ojcu (złemu kapłanowi, trzęsącemu krainą), a w „dobrej” Arbonne odkrył, co powinien uczynić.
To nie tyle fantasy, co powieść o konflikcie kulturowym, męska, wojownicza Północ kontra spokojne, kobiece, bliższe natury Południe. Z dość wyraźnym opowiedzeniem się za tą drugą ze stron.  No i takie mamy w powieści pary wartości:

Północ = patriarchat = źli kapłani = wojna = chęć podboju;

Południe = matriarchat = dobre kapłanki = pokój = tolerancja, akceptacja.

Oczywiście kultura trubadurów rozkwitła na „dobrym” Południu. 

Feministyczna fantasy? Trochę tak. Tempo powieści jest dosyć rozlazłe, skłaniające momentami do ziewania. Linearna chronologicznie narracja, z przeskokami na kolejnych bohaterów. Może zresztą  to celowe? W końcu jest to fantasy „miękka”, „kobieca”, mająca raczej sławić uroki pieśni, trubadurów (takich pacyfistów - hippisów), a wojna jest rzezią (dobrze, że przynajmniej wojna w obronie swoich ziem jest mile widziana). Niemniej sztampowość podziału na dobry matriarchat i zły patriarchat jest dość banalna, i nie mająca uzasadnienia w rzeczywistej historii. Są jakieś powieści fantasy o złych kapłankach - czarownicach ciemiężących mężczyzn? Chyba nie. Jeśli nawet czasem gdzieś trochę pociemiężą, to w słusznej sprawie.

Ot, paradoks – fantasy, która, wydaje się, powinna czcić „męskie” cnoty, walkę, odwagę, honor -  tutaj dokonuje pewnego przewartościowania – głosi pochwałę kompromisów (nawet zdrady, jeśli w słusznej sprawie, bo zdradza się „złego”), wielokulturowości, ładu i porządku. A zwłaszcza kobiecości. Kobiety rządzą lepiej, i tyle. Jest zapotrzebowanie na fantastykę „militarną”, jest też na fantastykę „feministyczną”, tylko że kompletnie trudno po okładce książki Kaya zorientować się, że mamy z czymś takim do czynienia. Światopoglądowo Kayowi wydaje się być bliżej do LeGuin (też głoszącej pochwałę równowagi itp.) niż do Tolkiena. Literacko – do George’a R. R. Martina (ze względu na podobny sposób narracji, podobnie niemagiczną czasoprzestrzeń i nacisk na psychologię bohaterów). Taka Pieśń Lodu i Ognia w wersji soft.

Ze względu na brak magii i fantastycznych stworów  może się nie spodobać gatunkowym tradycjonalistom, a  ze względu na swoją antypatriarchalność – tradycjonalistom ideowym. Ale jako powieść o dojrzewaniu do poświęceń i do odpowiedzialności, jest całkiem porządnym czytadłem.

(recenzję pisałem w lipcu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga