sobota, 22 stycznia 2011

John R. R. Tolkien - Dzieci Hurina


Czytając posłowie syna Tolkiena, Christophera, odniosłem wrażenie, że profesor pozostawił po sobie taką stertę „niedokończonych opowieści”, że aż dziwne, że udało mu się ukończyć „Władcę pierścieni”. Kolejne projekty rozpoczynane na nowo i ciągnięte latami, ciągłe poprawki – cechy prawdziwego perfekcjonisty.
Dzieci Hurina to historia znana już i z Silmarillionu, i z Niedokończonych opowieści, tam jednak zajmowała raptem kilka czy kilkanaście stron, jakiś czas temu jednak Christopher Tolkien przejrzał ponownie ojcowskie brudnopisy i uznał, że marzyła mu się jednak dłuższa historia. Ile jest zatem w Dzieciach. . . taty, a ile syna, pozostaje tajemnicą poliszynela, podobnie jak w przypadku Silmarillionu.

Chociaż powieść jest trochę skokiem na kasę, nie zmienia to faktu, że nie warto jej przeczytać, gdyż zawiera to, co dla Tolkiena najbardziej charakterystyczne, w postaci wręcz skondensowanej. Historia Turina i Nienor – tytułowych dzieci Hurina - przypominała mi najlepsze dramaty antyczne bądź szekspirowskie – tu też mamy fatum prześladujące szlachetnych bohaterów, pełne nieszczęśliwych wypadków, gdy ktoś zabija niechcący najlepszego przyjaciela/brata/ojca itd. Nawet jeśli odnoszą oni zwycięstwo nad wrogiem/potworem etc., to jednocześnie tracą coś ważniejszego – miłość, przyjaźń, szacunek do siebie. Naprawdę, Dzieci Hurina są lekturą niesamowicie dołującą, dużo bardziej niż Władca pierścieni. Mi to odpowiada, ale czytelnikom Hobbita – niekoniecznie. To taka fantasy dla dorosłych.

Styl Tolkiena jest jak zwykle pełen patosu, a bohaterowie zachowują się ze szlachetnością  charakteryzującą jakąś mityczną epokę, bohater tu jest bohaterem, zdrajca-zdrajcą, podział na dobro i zło jest oczywisty (choć granica przebiega często we wnętrzu danej postaci). Nie ma tu mrugania okiem do czytelnika, owszem, jest schemat tragicznego mitu, ale też przekonanie o ciągłej aktualności tego schematu.
Tolkiena albo się uwielbia, albo odrzuca ze wzruszeniem ramion. I myślę, że powodem jest nie tyle – a przynajmniej nie tylko – fantastyczny kostium, co pewna zupełnie niedzisiejsza mentalność. Literatura XX-wieczna dzieli się na Tolkiena i całą resztę; owa reszta to wszelkiej maści  –izmy, niekończące się rewolucje formalne, kwestionujące wszystko, co się da. Nawet postmodernista Sapkowski przenosi w swoje światy dzisiejszy, cyniczno-ironiczny sposób myślenia. Tolkien jest jakby z innej epoki – najbardziej anty-postępowa, konserwatywna literatura, ukierunkowana na mitologiczną przeszłość. Swymi książkami niechcący udowodnił, jak za taką przeszłością tęsknimy -  co widać, gdy zdamy sobie sprawę i z popularności fantasy, zrzynającej z Tolkiena niemiłosiernie (zazwyczaj jednak tylko scenografię), i z różnych rankingów typu „najważniejsza książka XX wieku”, gdzie Władcy Pierścieni zdarza się wygrywać z różnymi literackimi gwiazdami jednego sezonu. Tolkien Nobla nie dostał – zastanawiające, prawda? Gdyby pisał dzisiaj, nie dostały nawet Paszportu Polityki.

Podsumowując – jak na debiut, i to 570-stronicowy, jest nieźle. Być może, jeśli książka odniesie sukces, autor pokusi się o jakiś cykl, bo na razie ta książka pełni podobną funkcję jak opowiadania wiedźmińskie – rozbiegówki. Dla miłośników fantasy ze stosunkowo niewielką ilością fantastyki i czarodziejskich strojów, za to ze sporą dawką walk, intryg politycznych, no i górrrr.

(recenzję pisałem w lipcu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga