sobota, 22 stycznia 2011

Kevin Brockmeier - Krótka historia umarłych


Powieść Brockmeiera opowiada o zagładzie ludzkości na taką skalę, że Bastion Kinga i Droga McCarthy’ego mogą się schować – na Ziemi wirusową pandemię przeżywa jedna (!) osoba – młoda kobieta o swojsko brzmiącym nazwisku Laura Ptack. Do rozpowszechnienia wirusa wykorzystano poczciwą… coca-colę, która ma jedną rozlewnię na świecie (w Wenezueli podobno), więc wystarczyło zawirusować jeden zbiornik. A jak wiadomo, coca-cola trafia wszędzie, nawet Cejrowski przywlókł ją do dzikich plemion, a mnisi tybetańscy popijają tym szlachetnym nektarem korzonki i jagódki. Dalej już poszło z górki, wirus rozprzestrzenił się sam. Brzmi to niezbyt niewiarygodnie, ale też nie o wiarygodność takiego scenariusza tu chodzi.

Połowa książki to historia arktycznej wędrówki owego ostatniego człowieka - Laury, która miała szczęście akurat przebywać na Antarktydzie, gdzie nie dosięgły jej macki wirusa. Podróż ta opisana na tyle wiarygodnie, że zastanawiałem się, czy autor nie tam nie jeździ regularnie na ferie zimowe, ale on sam w posłowiu skromnie twierdzi, że korzystał tylko z relacji innych podróżników. Zadanie Laury do prostych nie należy - przy temperaturach dochodzących do minus siedemdziesięciu, szczelinach w lodowcu i wichurach; gorzej, gdy bohaterka stopniowo zdaje sobie sprawę, że naprawdę została ostatnią żyjącą na planecie – czy jej wysiłek ma wtedy sens? Owszem, ma. Może nawet  zwłaszcza wtedy.

A teraz niespodzianka. Ta powieść to zarazem czystej wody… fantastyka religijna, ponieważ owa historia naszej polarniczki przeplatana jest relacją z zaświatów. Owe zaświaty to taka stacja przestankowa pomiędzy naszym światem, a prawdziwą krainą zmarłych. Autor wykorzystał w swej kreacji wierzenia afrykańskie – niektóre plemiona uważają, że przez pewien czas po śmierci ludzie są „żywymi trupami” (nie chodzi o zombie) – jeśli żyją jeszcze w naszej pamięci, przebywają w olbrzymim mieście (Mieście) o nieskończonych rozmiarach i płynnych granicach. Gdy zaś umiera ostatnia osoba pamiętająca o danym zmarłym – znika on z miasta i przenosi się… gdzie? Tego nie wiemy, a i autor zostawia tu miejsce dla Tajemnicy. Pobrzmiewają w tej koncepcji pewne echa czyśćca, choć nie jest to miejsce kary, tylko raczej miejsce pamięci.

Więc połączymy ze sobą te dwie historie…  i otrzymamy krainę, którą przy „życiu” utrzymuje pamięć jedynej żyjącej na świecie osoby, czyli właśnie Laury. Ów zaświat więc to w pewnym sensie krajobraz wewnętrzny naszej bohaterki, składający się z tego, co pamięta ona o naszym świecie - nie tylko o ludziach, ale też o przedmiotach czy instytucjach.  W zaświatach śledzimy historie kilku ważnych postaci z jej życia, które zresztą nie od razu zdają z tego sprawę z tego, co je łączy. Nawiązują one tam ze sobą nowe relacje – może faktycznie jednak to jest pewna forma czyśćca, gdzie mają jeszcze jedną szansę zachowywać się „po ludzku”?

Byłaby to okrutnie smutna historia – w końcu umarł jeden świat, a ten drugi też odchodzi w niepamięć (Laura przecież musi kiedyś umrzeć, a wraz z jej śmiercią zniknie owe zaświatowe miasto), ale pomimo tego jest ciepła, wzruszająca, momentami zabawna. Taka elegia na odejście – światów i ludzi. Ciekawy przypadek, gdy dwie konwencje -  fantastyki katastroficznej i fantastyki religijnej - dały w rezultacie historię o pamięci, o odchodzeniu. Pogodzeniu z życiem i ze śmiercią.

Zgodnie z zasadą „jeśli coś jest dobre literacko, to nie może być fantastyką”, wydawca niespecjalnie akcentuje owe powinowactwa, a przecież tematycznie powieść bardzo przypomina np. eschatologiczne i katastroficzne opowiadania Marka Huberatha z tomu Balsam długiego pożegnania. Podobnie jak tam, owe konwencje nie są celem samym w sobie, ale mają na celu ukazanie człowieka w różnych skrajnych sytuacjach, a także przypomnieć o wertykalnej perspektywie naszej egzystencji.

(recenzję pisałem w lipcu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga