środa, 20 lutego 2013

Bóg, rozum, ojczyzna


Niektóre pozycje z serii Zwrotnice czasu, choć interesujące, wydawały się słabo pasować do koncepcji historii alternatywnych, ale najnowsza powieść Lewandowskiego do nich nie należy. W Orle bielszym niż gołębica mamy powtórzenie pomysłu z lubianej przez czytelników Noteki 2015 (słaba Polska kontra silniejsze mocarstwo), ale tym razem wygrywamy z carskim, dziewiętnastowiecznym Imperium Rosyjskim i zwycięskie Powstanie Styczniowe należy do nas. Powstaje niezależne Królestwo Polskie, na czele z Romualdem Trauguttem jako Naczelnikiem Państwa i… generał Emilią Plater. Zwycięstwo zawdzięczamy pancernikom lądowym, zwanym w powieści twardochodami, będącymi połączeniem czołgu i lokomotywy. Na koncept tego i innych wynalazków wpadają polscy naukowcy (m. in. Ignacy Łukasiewicz) z niebagatelną pomocą Szkota, Jamesa Clarka Maxwella. Dzięki osiągniętej w ten sposób przewadze militarnej odbijamy polskie twierdze i miasta z rosyjskich rąk i wybijamy się na niepodległość.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to także powieść w duchu Verne’a, którego utwory były określane jako „powieści cudownego wynalazku”. W powieści Lewandowskiego owym cudownym wynalazkiem są wspomniane twardochody. Ale nie tylko – też pociski kumulatywne o olbrzymiej mocy, pędnia (silnik parowy z naftą zamiast wody) czy telegraf bez drutu. U Verne’a wystarczył jeden wynalazek, dzisiaj niezbędny jest worldbuilding – i może szkoda, że ten świat został wykreowany z myślą o tej jednej powieści, o czym świadczą finałowe rozwiązania fabularne. Choć mogę się mylić.

Protagonistą utworu uczynił autor Edwarda Starosławskiego, świeżo upieczonego absolwenta francuskiej szkoły wojskowej, powracającego do Polski w momencie patriotycznych uniesień. Dzięki temu można było ukazać konflikt między przywiezionym z Francji kartezjańskim racjonalizmem a polską porywczością (a może próbę ich scalenia). Jako kierownik Departamentu Inżynierii Nowej Starosławski może z bliska obserwować politykę państwa i zakulisowe intrygi. Bardziej służąc krajowi głową niż orężem, lansuje projekt pocisków kumulatywnych, wyśmiewanych przez nie rozumiejących ich innowacyjności „specjalistów”. Znalazło się też w fabule miejsce dla wątku miłosnego z piękną panią chorąży, afery szpiegowskiej, wreszcie dla tytanicznych scen batalistycznych z udziałem polskich i rosyjskich nad-twardochodów.

Co charakterystyczne, cały główny wątek romansowy jest opisany w raczej idealistyczno-rycerskich barwach, charakterystycznych raczej dla pruderyjnej epoki wiktoriańskiej. Ale już w powieści Verne’a nie byłoby mowy o homoerotycznych skłonnościach Emilii Plater czy Elizy Łupińskiej (powieściowy odpowiednik jednej z naszych najważniejszych pisarek). Lewandowski jak zwykle lubi trochę poskandalizować.

Niestety, zgodnie z jakimś historycznym fatalizmem (podobnie jak w Bursztynowym królestwie), w powieści parowóz dziejów po kilku latach dobrej historycznej passy wraca na właściwe tory. Pomimo doraźnych, spektakularnych zwycięstw, w dłuższej perspektywie historycznej wygrana z rosyjskimi nad-twardochodami i kilka lat niepodległości dają nam niewiele, a na niekorzystną sytuację geopolityczną Polski nie ma cudów i żadne wygrane powstania nie pomogą.

Ponownie można mieć problem z nieuleczalnym antyklerykalizmem autora i trudno oprzeć się wrażeniu, że niezależnie od kościelnej polityki, każda byłaby według autora niewłaściwa. Jeśli Kościół popiera zbrojne aspiracje niepodległościowe – czyni źle, bo miesza się do polityki, budzi demony patriotyzmu itd. Jeśli tego nie czyni, nie chcąc popierać żadnej ze stron konfliktu – też niedobrze, bo wówczas jest zachowawczy, a przecież doktryna wojny obronnej jest generalnie słuszna. Natomiast prawdziwy chrześcijanin powinien być jednocześnie zbuntowanym, nieortodoksyjnym i nieposłusznym hierarchii „heretykiem”, ale też broń Boże nie popadać w szalone, niebezpieczne i irracjonalne sekciarstwo – rozumiem szlachetne intencje autora, ale wciąż trudno mi jest określić jasną granicę między szlachetnym buntem a „warcholstwem”. Powieściowy zbuntowany ksiądz Brzóska, tworzący narodowy Kościół polskokatolicki, jest postacią pozytywną, ale czy np. rzeczywisty ks. Jerzy Popiełuszko też? Od czego zależy szlachetność bądź nieszlachetność buntu – od przyszłej skuteczności historycznej? Według autora powieści klęska Powstania Styczniowego (w naszym świecie) ma sens, gdyż ostatecznie dzięki niej odzyskujemy niepodległość – ale gdybyśmy odzyskali ją za 500 lat albo w ogóle, sensu by nie miała?

Skoro jednak udało się połączyć autorowi w powieści szlachetną staroświeckość z nowoczesnością, patriotyzm z racjonalizmem a młodzieńczy entuzjazm z dojrzałością i nutką goryczy czy fatalizmu, może też połączenie ortodoksji z nutą „heretyckości” jest możliwe. Gimnastyka umysłowa przy lekturze gwarantowana, zwłaszcza (choć nie tylko) dla rzymskich katolików. Czyta się świetnie, zmusza do refleksji, a zgadzać się z autorem nie trzeba. A jeśli te nazwiska wzbudzą czyjąś ciekawość, dodam, że Tesla i Chesterton również mają w książce znaczące miejsce.



Konrad T. Lewandowski, Orzeł bielszy niż gołębica. Powieść fantastyczna w konwencji steampunk. Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2013. Książka stanowi 11 tom serii Zwrotnice czasu.

Joker w multiwersum



Terry Pratchett zafundował się przerwę od tasiemcowego Świata Dysku i wraz z kolegą po piórze, Stephenem Baxterem, zaryzykował wyprawę na teren fantastyki naukowej. Tytułowa Długa Ziemia to łączna nazwa odkrytych w niedalekiej przyszłości milionów alternatywnych wersji naszej planety. Głównym wątkiem fabularnym jest podróż przez ową Długą Ziemię dwójki bohaterów, z których jeden jest cyfrową reinkarnacją tybetańskiego mechanika rowerowego.

Owe Ziemie różnią się nie fizyką, a biologią i ewolucją o trochę innym przebiegu na każdym ze światów. Ziemie naprawdę nietypowe (np. bez Księżyca) zdarzają się rzadko i są nazywane jokerami. Takie gigantyczne multiwersum, gotowe na przyjęcie ludzi, powoduje zmianę postrzegania np. kwestii przeludnienia czy bogactw naturalnych. Autorzy są Brytyjczykami, choć opis kolonizacji nowego świata (światów) wydaje się być raczej amerykański z ducha.

Lubiących dywagacje na temat ewolucjonizmu zaintryguje fakt, że w powieści ewolucja człowieka zatrzymuje się w fazie początkowej, gdzieś na etapie homo habilis. Otóż humanoidzi, czyli „trolle” i „elfy”, zamiast zajmować się udoskonalaniem narzędzi, nauczyli się wędrować między światami, skutkiem czego ich ewolucja potoczyła się zupełnie inaczej. Wypracowali oni inne metody komunikacji, a nawet narodzin. Owi „obcy” są oczywiście fantastycznonaukowym pytaniem o istotę i granice człowieczeństwa. Obcym najbardziej odmiennym jest Pierwsza Osoba Pojedyncza, która kojarzyć się może z bardziej empatyczną wersją solaryjskiego oceanu. Autorzy próbują urealnić historię, zakotwiczając ją w naszym świecie – legendy o elfach i trollach to pamiątka po dawnych odwiedzinach tych istot na naszej Ziemi…

Jest też polski akcent – na jednej z Ziem bohaterowie znajdują ślady po wyprawie badawczej naukowców z …Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale generalnie przyszły postęp zawdzięczać będziemy głównie korporacjom – rządom brak wyobraźni, a uniwersytetom pieniędzy. Nie zabraknie wątków ekonomicznych i… mesjańskich, choć tu ledwie zasugerowanych – słowem, wszystko, czego można się spodziewać po starej SF.

Duch nauki i racjonalizmu przeplata się tu z ideałami hipisów, a i zakonnice, wychowujące jednego z bohaterów, są wzorem cnót wszelkich. W opisach nowych społeczności, budowanego od zera Restartu i Szczęśliwego Portu pobrzmiewają echa utopijne. Mamy też vonnegutowski z ducha Kościół Ofiar Kosmicznego Przekrętu, grupujący ateistów-prześmiewców, a najgroźniejszy Obcy czuje się po prostu bardzo samotny i łaknie kontaktu z innymi jak kania dżdżu. Zło i okrucieństwo ludzi i nieludzi przestaje nim być, gdy poznajemy ich motywacje. Mizantropia, często cechująca „mózgowców” od SF, nie występuje tu wcale.

Dziwna to książka, na tle dzisiejszej fantastyki naukowej większość konceptów wydaje się być krokiem wstecz. Nie jest to poziom Petera Wattsa czy Neala Stephensona, bliżej tej powieści do naszego Rafała Kosika. Kilka asów w rękawie autorzy zatrzymują na koniec, by zachęcić do przeczytania następnego tomu. Powieść adresowana jest raczej dla fanów klasycznej SF niż dla fanów Świata Dysku. Być może cierpiący na Alzheimera Pratchett chce tą powieścią pożegnać się z czytelnikami, zanim podda się eutanazji i pożegna się z Ziemią Podstawową. Dlatego tyle w powieści ciepła, melancholii i wiary w ludzkość...

Terry Pratchett, Stephen Baxter, Długa Ziemia. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

czwartek, 31 stycznia 2013

W pogoni za zwojami


Czytanie książek takich jak Drugi Mesjasz Glenna Meade’a ma duży walor edukacyjny. Jeśli czytelnik zbytnio przyzwyczai się do literackich rebusów i dziwadeł, to nawet Murakami wyda się niewystarczająco wyrafinowany i wówczas tylko łamańce literackie sprawiają uciechę przegrzanemu umysłowi, czyli jakieś Dukaje i Huberathy. Dobrze jest wtedy sięgnąć po książkę zwyczajną, przeznaczoną dla ludzi szukających w literaturze relaksu, a nie gimnastykowania zwojów mózgowych.

Powieść Meade’a to przykład, dość reprezentatywny zdaje się, literatury czysto rozrywkowej w sensacyjnej konwencji. Pościg goni pościg, trup ściele się regularnie, postacie szlachetne okazują się bad guyami i na odwrót. Zamieszane są w to służby wywiadowcze (w tym Mossad), a także izraelska policja, Beduini, kupcy i badacze starożytnych pergaminów i biedę klepiący archeolodzy.

Trudno nie wspomnieć kontekstu, jakim jest Kod da Vinci Dana Browna, którego Drugi mesjasz naśladuje i fabularnie, i mentalnie. Archeolog Jack Cane znajduje w Qumran zwój mający wstrząsnąć fundamentami chrześcijaństwa, mówiący, jak to z tym Jezusem naprawdę i bez kościelnego ściemniania było. W skrócie – mesjaszy było dwóch, prawdziwy i fałszywy (powtarzam za spoilerującą okładką), którego zatem ukrzyżowano, pozostawiam domyślności czytelnika. Wokół tego zwoju toczy się dynamiczna intryga, najpierw archeolog rusza w pościg za zwojem, potem ruszają za nim, ale i ścigający nie mają lekko, bo służby Izraela i Watykanu zrobią wszystko, by do ujawnienia tajemnicy nie dopuścić, a inni – wręcz przeciwnie. Idą w ruch sztylety i pistolety.

Mniej jest Brownowskich układanek i szyfrów rodem z Indiany Jonesa, więcej za to latania po świecie. Meade nie poprzestaje na budowaniu intrygi, poucza nas bowiem, jak powinien wyglądać Kościół katolicki i dlaczego wygląda niewłaściwie. Otóż, po pierwsze, Kościół jest zbyt bogaty (ludzie głodują! Przez papieża! Kler nic, tylko teologię studiuje w wieży z kości słoniowej!), po drugie zbyt tajny, skrywa przed wiernymi (a zwłaszcza niewiernymi) setki mrocznych sekretów i przydałby się jakiś kościelny IPN do badania zbrodni watykańskich. Nowo wybrany papież z Chicago, przybierający imię Celestyna VI, ma zamiar obu tych rzeczy dokonać, spotykając się z oporem między innymi zabójczego kardynała (już nie mnicha, jak u Browna – przegapiliśmy gangrenę nieprawości toczącą Kościół od wydania Kodu da Vinci). Pozytywną religijnością w powieści jest ta przejawiana przez Jacka Cane’a i nowego papieża, a sprowadza się ona do nieokreślonego poczucia tajemnicy, mglistego przeczucia obecności zmarłych i boskiego pierwiastka w człowieku.

Proponuję, by przed napisaniem kolejnej książki o przygodach Jacka Cana’a autor zamknął się w wieży z kości słoniowej i postudiował trochę tej nieprzydatnej teologii i zrobił solidny research dotyczący historii Kościoła i jego współczesności – może dotrze do niego, że to raczej Kościół, i chrześcijaństwo jest dziś prześladowane, niż na odwrót. Dla porównania można, a nawet trzeba, przeczytać Obóz świętych Jeana Raspaila – tam nowy papież, co to rozdaje bogactwa Watykanu ubogim, zwiększa tylko ich zastępy i walnie  przyczynia się do nadejścia epoki barbarzyństwa.

Glenn Meade, Drugi Mesjasz. Fabryka Słów, Lublin 2013.


sobota, 12 stycznia 2013

Demokrator i Portal w "Lampie"



W ostatnim numerze Lampy (grudzień 2012) pojawiły się dwie moje recenzje umiarkowanej długości (2/3 strony każda). Na warsztat poleciał Portal zdobiony posągami Marka S. Huberatha…



Portalem zdobionym posągami Marek S. Huberath wraca z okrutnego kosmosu (Vatran Auraio) w zaświaty, które od dawna eksploruje z dużym upodobaniem z perspektywy zarówno naukowca, jak i pisarza-fantasty, zafascynowanego sztuką i mentalnością średniowieczną. Podobnie jak średniowieczne wyobrażenia na temat zaświatów nie poddawały się dychotomii prawda-kłamstwo, tak powieść Huberatha jest spekulatywną theological fiction, która, choć w żadnym wypadku nie aspiruje do miana eschatologicznej prawdy objawionej, nie jest też wyłącznie czystą fantazją. Wydaje się wręcz próbą stworzenia odpowiednika Boskiej komedii w świecie, jak chcą niektórzy, postchrześcijańskim.



…i Demokrator Piotra Goćka.


Fantastyczną powieść Piotra Goćka reklamują na okładce prof. Jadwiga Staniszkis i Paweł Kukiz, przez co odnosi się wrażenie, że target Demokratora to nie tyle czytelnicy fantastyki, co strona konserwatywna. Wygląda na to, że dziś otaczający autora nimb „nieprawomyślności” i „opozycyjności” wobec władzy jest lepszym wabikiem na ludek czytelniczy niż fantastyczność, o czym świadczy dodruk Demokratora i załapanie się tegoż na listę empikowych bestsellerów. Wydanie jej w jakiejś ekskluzywnej fantastycznej serii z rekomendacją nawet samego Dukaja mogłoby spowodować utonięcie w morzu tytułów.



Reszta w czasopiśmie.




środa, 19 grudnia 2012

Nie bić pozytywistów



Ziemkiewicz w najnowszej książce wraca do publicystyki, ponownie chcąc edukować masy i trafiać pod strzechy z wolnościowym, republikańskim i patriotycznym przesłaniem. Zresztą, żywioł publicystyczny zdominował wcześniej nawet niby-autobiograficznego Zgreda. Jako fantasta, nawet jako pisarz współczesny był/jest mimo wszystko Ziemkiewicz autorem niszowym, znanym głównie w środowisku; jako publicystę zna go cała Polska. Pisze dosadnie, inteligentnie i ma większy dystans do siebie niż duża część naszych dziarskich prawicowców, nie epatuje też rozdętym ego i przekonuje wiarygodną „swojskością”.

W Myślach nowoczesnego endeka przekłada Ziemkiewicz sytuację gdzieś z okresu późnych zaborów, gdy Żeromski pisał Dzienniki, na dzisiejszą. Podobieństw znajduje całkiem sporo. Postępujące opóźnienie cywilizacyjne, wyobcowane salony wpatrzone z cielęcym zachwytem w Zachód i nieuświadomione doły społeczne żyjące w coraz większej nędzy. Klasy średniej właściwie brak. Patriotyzm to dla „dołów” („polactwa”?) coś niebezpiecznego (po co wkurzać zaborcę walką zbrojną, a Rosję Smoleńskem) a dla elit coś bezsensownego, bo i tak jesteśmy przecież „brzydką panną na wydaniu” i w negocjacjach z zaborcą czy Unią skazani jesteśmy na pozycję ubogiego petenta. Ratunek to według Dmowskiego, endecji i Ziemkiewicza wówczas i dzisiaj pozytywistyczne ideały pracy organicznej i myślenie kategoriami dobra wspólnego.

Anty-romantyczny Dmowski postrzegał społeczeństwa jako podlegające prawom i opisom naukowym, socjologicznym. Były w tym echa dziewiętnastowiecznego scjentyzmu i darwinizmu, ale takiego pozytywnego, bo „podludzi” trzeba uczłowieczyć, a nie eksterminować, wysterylizować czy poczekać, aż grzecznie wymrą. Z nich to miała powstać (i w dużym stopniu powstała) polska klasa średnia, mająca aspiracje polepszenia swojego bytu i zjednoczona w naród. Nie wiedzieć czemu, z tak przepełnionej republikańskim duchem endecji, która była sensowną alternatywą i dla wariackiego mesjanizmu, i dla internacjonalizmu, narodowego socjalizmu czy innego lewactwa, zrobiono faszystów. A może zrobiono to z prostego powodu – tacy myślący wspólnotowo i przedsiębiorczy Polacy, z aspiracjami polepszenia własnego bytu byli zagrożeniem dla zaborcy. Trudniej takimi rządzić, więc endecję zwalczano wściekle. Bo przecież jedyną drogą powinno być albo zrusyfikowanie się (kiedyś) albo zeuropeizowanie na modłę socjalizującej Unii (teraz). Chyba że nie masz aspiracji, to pozostaniesz niewolnikiem i „polactwem”. Choć, paradoksalnie, w tych „rzeszach analfabetów” (określenie Dmowskiego) jedyna nadzieja… Tylko ktoś musi im pomóc – i tu kłania się polska przedwojenna inteligencja z jej etosem. Jej zadanie to wyciąganie owych „mas ludowych” w górę. W przeciwieństwie do dzisiejszej pseudointeligencji, która „polactwem” gardzi, wstydzi się i omija jak trędowatych, choć sama z „dołów” wyrosła, tyle że zawdzięcza to PRL. Etos inteligencki nie polega na seansach nienawiści do pisowców i cwaniackim zagarnianiu pod siebie. 

Kiedyś, wbrew obecnym zapewnieniom, Ziemkiewicz bardziej „polactwem” gardził; pamiętam pewien passus z Nowej Fantastyki o tym, że „bydło rządzi się prawami bydła i nie ma w nim nic ciekawego, ciekawe są tylko jednostki ponadprzeciętne i wybitne” (cytuję z pamięci). Potem, w Polactwie, szukał przyczyn takiego stanu rzeczy. Teraz posunął się do tego, że za Dmowskim widzi w nim jedyną nadzieję na zmianę fatalnej sytuacji. Bo nie w dzisiejszych elitach i inteligencji (czy raczej pseudointeligencji), która za Tuska zyskała najwięcej, zatem zbyt wiele mu zawdzięcza i jest bardziej podatna na socjotechnikę, na którą nieufny „chłopski rozum” jest jednak odporniejszy. Ziemkiewicz kpi z rzekomo poszkodowanego statusu dzisiejszych „wykształciuchów”, bo za obecnych rządów wiedzie im się dużo lepiej niż takim przedsiębiorcom. Zresztą, duch przedsiębiorczości jest skutecznie tłamszony.

Wbrew temu, co mówią nam różni mądrzy ludzie i mądre antyfaszystowskie gazety, naszemu regresowi cywilizacyjnemu i kryzysowi nie jest winien Kościół, głoszący „zacofane” idee, nie jest winien patriotyzm, ani więzi rodzinne, ani nieufność wobec każdej bzdury z Europy z jej neoliberalizmem (właściwie to neosocjalizmem). I nie kapitalizm, jak z przekonaniem uważają sympatycy lewicy, tylko jego brak. Banki i korporacje, które przed bankructwem ratowane są pieniędzmi podatników… jeśli tak wygląda współczesna ekonomia, to aż strach wchodzić głębiej w temat. To, co nam jest podawane jako lekarstwo na kryzys, jest w istocie jego przyczyną.

Czy możliwa jest zmiana na lepsze? Czy sam Ziemkiewicz w to wierzy? Elity mamy w większości cwaniackie, proeuropejskie, kreolskie. Na postkolonialne problemy naszego kraju nakładają się problemy Unii Europejskiej, zaczadzonej socjalistycznymi ideami. Prawdopodobnie kolejne pokolenie będzie pierwszym, które będzie miało gorzej niż poprzednie. Rzekomo w naszym charakterze narodowym leży pragnienie zmiany, a nasza wrodzona przedsiębiorczość sprawi, że weźmiemy się do roboty i zjednoczymy się (to zjednoczeniu zawdzięczamy jakiekolwiek historyczne sukcesy). Przydałby się jakiś polski Fidesz i polski Orban, realizujący właściwie takie endeckie idee i mający siłę przyciągania różnych środowisk, w przeciwieństwie do naszej głównej opozycji. Pomarzyć można… Gdyby nastąpił cud i do władzy doszedł nielubiany przez Unię PiS lub nawet jakiś bardziej „user friendly” odpowiednik, ta zaczęłaby się dopominać o swoje i żądać spłaty kredytów, których do tej pory udzielała ochoczo (za reformę emerytalną nagrodzono naszego premiera kolejnym kredytem z Banku Światowego). Z posłusznego niewolnika stalibyśmy się niewygodnym rebeliantem, i do tego zadłużonym po uszy. Cóż, wyjście z matriksa zawsze boli.

Myśl przewodnia książki jest cenna; w przeciwieństwie do marudzenia na zły świat, Ziemkiewicz próbuje zarysować jakiś program pozytywny, mimo niezbyt sprzyjających warunków. Można mieć pretensje, że książka wypełniona jest w dużym stopniu dygresjami i opiniami znanymi z sieciowej i papierowej publicystyki – kto ją zna, powie, że Ziemkiewicz znów pisze o tym samym i będzie miał trochę racji. O czym? O tym, że podział na lewicę i prawicę nijak się ma do sytuacji Polski (przykłady to Olszewski i Kwaśniewski). O ekonomicznych, nie rasistowskich przyczynach międzywojennego polskiego antysemityzmu. O absurdalności tez Grossa. O „akcji krzyż”, udanej nadspodziewanie dobrze, która obrzydzić miała tragedię smoleńską. Natomiast dla czytelnika nieznającego publicystyki Ziemkiewicza i jego książek, Myśli… wydają się najlepszą pozycją na początek, takim manifestem wręcz.


Rafał A. Ziemkiewicz, Myśli nowoczesnego endeka. Fabryka Słów, Lublin 2012.