Szukając różnych
fantastycznych wizji Polski trafiłem na Post-Polonię
Marcina Wolskiego. Trochę to publicystyka polityczna, trochę satyra, trochę
dystopia. Polską AD 2020 rządzi Partia Obiecanek, Wronisław Gomorrowski i
Ronald Duck. Generalnie mamy mniej więcej to samo co dziś, tylko bardziej –
więcej afer, telewizyjnej ściemy i parytetów dla gejów, mniej za to historii w
szkołach (właściwie wcale). Klasztory są koedukacyjne, istnieje prawo
domniemanej pedofilii, nie ma więc ministrantów, a papież jest ścigany listem
gończym za zbrodnie Inkwizycji.
Polska taka wstępuje w
unię ze… Szwecją, dzięki czemu ma pozbyć się stagnacji, inflacji, długów i
bałaganu. Taki „stan przyjemny”, połączony z „igrzyskami dla ludu”, czyli
obowiązkowym świętowaniem. Z ciekawszych szwedzkich praw, które zostają przy
okazji wprowadzone, wspomnę o legalizacji i refundowaniu (ha, ha, ha) narkotyków.
Iście sienkiewiczowski odpór owemu najazdowi stawi „narodowa koalicja złodziei, narkomanów i
prostytutek i kłusowników” – drużyna złożona m.in. z tirówki i hackera, pod
duchowym przywództwem pogubionego księdza. Jest w tym pewien duch
chrześcijański – Wolski celowo kreuje bohaterów z mętów społecznych bądź ludzi zagubionych,
zdecydowanie faworyzując ich ponad resztę świata. Choć generalnie postacie katolicką
moralnością nie grzeszą, zwłaszcza w sprawach sercowo-łóżkowych. Nawet
epizodyczni uprawiacze trawki są pozytywnymi postaciami, bo im interes po
wprowadzeniu szwedzkiego prawa przestanie się opłacać… Za to mało
chrześcijańskie wydało mi się przekonanie, że katastrofa samolotu z rosyjskim
prezydentem Mytinem to jakiś akt dziejowej sprawiedliwości.
Choć powieść nie należy
do polskiej ‘fantastyki imperialnej’, to znów u Wolskiego pojawia się marzenie
o takowej lepszej Polsce i o zrywie narodowym. Tu jednak połączone jest z
refleksją – owe zrywy w końcu nastąpiły (2005, 2010), i co? Czegoś zabrakło,
coś poszło nie tak. W powieści swoistego rachunku sumienia dokonuje sam Jarosław Indykiewicz, ale scena jego tryumfalnego wjazdu do Torunia (Turonia)
w glorii ojca narodu po uwolnieniu go z Zakładu Schizofrenii Bezobjawowej budzi
niesmak nawet u tych, którzy nie kupują demonizacji tego polityka; na szczęście dalej powieściowy
Indykiewicz ogłasza zamiar wycofania się z polityki, przyznaje się do złego
skanalizowania energii narodowej i przestaje być etatystą…
Jest śmieszniej, lepiej
i celniej niż w Cudzie nad Wisłą, choć
to wciąż literatura średnio wysokich lotów. Poza tym, ile z tej powieści będzie
zrozumiałe bez kontekstu obecnych czasów i bez pewnego oblatania w polityce
bardzo współczesnej? Powieść zdezaktualizuje się po następnych wyborach.
Złośliwi zapewne stwierdzą, że to chore fantazje czytelników Gazety Polskiej. Może, ale ci czytelnicy
to nie jacyś podludzie przecież.
Zdrowe fantazje
czytelników Faktów i Mitów zaspokaja
za to pochodząca sprzed kilku lat Przenajświętsza
Rzeczpospolita Jacka Piekary. Przyznam, że przebijanie się przez warstwy
obscenów, Urbanowych bluźnierstw i przemocy gorszej niż w Hannibalu Scotta w celu znalezienia jakiejś sensownej myśli było
zadaniem karkołomnym… Polska u Piekary to totalitarna teokracja, gdzie tak
naprawdę rządzi Kościół katolicki z prymasem, chędożącym ochoczo, jak zresztą większość
powieściowych „czarnych”, co szybko staje się dość monotonne. Aborcja jest
przestępstwem największym, za byle przewinienie zsyła się do obozów pracy na
Śląsk – nie wiem, na ile poważnie można traktować dzisiaj takie stwierdzenie,
że Kościół chce tak rządzić? Taki wariant przyszłości nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa, przeciwnie,
Kościół jest coraz bardziej zapędzany do kąta, a takiej wścieklizny jak
ostatnio nie było nawet za PRL-u.
Czy powieść Piekary to przynajmniej
dobra rozrywka? Umiarkowanie, choć jest pouczająca – można dowiedzieć się, jak antyklerykał
widzi Kościół. Chyba że sam autor tak naprawdę porusza się śladami Jawnogrzesznicy Ziemkiewicza i Quietusa Inglota i krytykuje nie tyle
chrześcijaństwo co nawet Kościół, a pewien jego model – taki, jak u Inglota
reprezentowało donatystyczne i pseudochrześcijańskie państwo Nippon. A taka
autorska namiętność w piętnowaniu błędów i wypaczeń Kościoła sugeruje jakąś
nieodwzajemnioną miłość – jakby autor żądał ideału, a tu rzeczywistość
skrzeczy, na jednego świętego przypadają dziesiątki brzydkich kapłanów i setki
paskudnych wiernych. Bo właściwie nie sam ideał jest tu przedmiotem krytyki, co
jego całkowite nietrzymanie się przez funkcjonariuszy Pana B. I sojusz Kościoła
z totalitarnym państwem.
Zaskoczyły mnie
wszechobecne antypatie – do Murzynów, Arabów, Rosjan. Liberalny i nowoczesny
autor rysuje ich naprawdę grubą kreską i nie oszczędza – to idioci, fanatycy i szaleńcy;
niestety, Polacy też przejawiają wiele z tych cech. Wynika z tego, że nie tylko
totalitaryzmu autor nie toleruje, ale jeszcze bardziej nie znosi zacofania, głupoty, anarchizmu i bałaganu – powieściowa, mafijna Rosja jest jeszcze gorsza od totalitarnej
na kościelną modłę i pełnej hipokryzji Przenajświętszej Rzeczpospolitej.
Powieściowy cyniczny
pisarz-celebryta, Konrad Piotr, w pewnym momencie spotyka się ze swoim
odpowiednikiem z naszej rzeczywistości. I tak o niej mówi:
„– Ta moja Polska nie jest taka zła. Kilka lat temu rządzili nami ludzie,
którzy przywrócili nam godność i wiarę. Wywalczyli nam szacunek całego świata.
Niechętny był to szacunek – roześmiał się do swoich myśli – bo też oni nie
oczekiwali, że będzie się ich klepać po głowach jak posłuszne psy. I naprawdę
potrafili kąsać! Wrócili nam też pamięć o dniach chwały, a podłość potrafili
prosto w oczy nazwać podłością…
–A teraz?
– Cóż – mężczyzna z innego świata wzruszył ramionami – teraz do władzy
dorwały się małe mendy, muchy, plujki, wszy. Kradną, oszukują, spisują z
wrogimi nam krajami, upokarzają tych, dla których Polska nie jest jeszcze
umarłym słowem. Opluwają nas, szydzą z naszych ideałów, starają się pognębić.
Ale przeżyjemy ich… Skoro przeżyliśmy Hitlera i Stalina, to przeżyjemy też
groteskowego karalucha, który nazywa się podobnie do zwierzaka z disnejowskiej
kreskówki.” (s. 225)
Czy tylko mi te słowa w
kontekście całości wymowy książki wydają się dziwne, jakby wzięły się z
Wolskiego właśnie? Czy pojawiły się dopiero w kolejnych wydaniach (sam posiadam
drugie, ale pierwsze jest datowane na 2006, czyli przed „rządami zwierzaka z
kreskówki” – tam też jest tak samo?) Chętnie poczułbym się oświecony.
W zakończeniu powieści
lądujemy już na całego w zaświatach (ech, mam szczęście do tej religijnej
fantastyki), razem z radykalnie nawróconą jedną z postaci. Tam pojawia się też
ładny motyw śladów Boga, towarzyszących śladom człowieka. A dlaczego w pewnych
miejscach, na „trudnym podłożu”, widać ślady pojedyncze? Bo wtedy ciebie
niosłem, mówi Bóg. Znaleźć takie zdanie w takiej książce to jak znaleźć perłę
na śmietniku. Ale i frajda wówczas większa.
Marcin Wolski, Post-Polonia,
Wydawnictwo M, Kraków 2012.
Jacek Piekara, Przenajświętsza
Rzeczpospolita, Fabryka Słów, Lublin 2008.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz