Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że
Orbitowskiemu coraz mniej chodzi o straszenie, ale… o co właściwie? Dick robił z
rekwizytorni SF metafizyczne dramaty, Sapkowski ze sztafażu fantasy „prawdziwą
literaturę”, a Orbitowski koncepty przynależne literaturze grozy, mniej lub
bardziej oryginalne, winduje na wyższy poziom i przetwarza na literackie
mięcho, pełne skrzywionych i skrzywdzonych przez los postaci. Coraz więcej u
niego polskiej historii, która okazuje się idealnym materiałem na budzące grozę
opowieści – bo i pełna trupów, i pogmatwana, i niejednoznaczna, i romantyczna.
Melanż popkulturowego horroru, historii Polski i „prawd życiowych” nie każdemu
przypadnie do gustu, ma jednak swoich zwolenników, a moim zdaniem jest ciekawszy
od sztampowego i wodę lejącego Stephena Kinga. U Orbitowskiego upiory przeszłości,
zarówno tej osobistej, jak i wspólnej, historycznej, dopadają bohaterów. Tyle
że, jak to w horrorze bywa, nie jest to wyłącznie metafora.
Fabuła Ognia
rozpoczyna się dość klasycznie. Troje osób, Piotrek z żoną Basią i bratem
Arturem przybywa do opuszczonej leśnej chaty. Rzecz dzieje się na Podhalu, w
czasach bardzo współczesnych (2010 +). W trakcie pobytu ożyją rodzinne animozje
między braćmi, związane głównie z ich relacjami wobec matki i – zwłaszcza –
ojca, odezwą się tajone pretensje i żale, a stąd do tragedii niedaleko. Na
historię braci nałoży się (dosłownie!) historia Józefa Kurasia („Ognia”),
powojennego partyzanckiego „króla Podhala” i Stanisława Wałacha,
prześladującego go ubeka. Tu przydaje się horror – duchy czy cienie owych postaci
z przeszłości, których jawnej obecności w chacie bohaterowie nie są świadomi, w
końcu przejmą nad nimi kontrolę i historia się powtórzy, może zresztą nie
pierwszy raz. A sam las, gdzie to wszystko się dzieje, to miejsce dość
wieloznaczne, kryjówka i pułapka zarazem, idealna sceneria dla mrocznej
opowieści i fantastyczno-demoniczny motywator wydarzeń. A sądząc po biografii
prawdziwego Kurasia, przedstawionej pokrótce w posłowiu, ten też mógł być
„opętany lasem”. Mamy więc kolejny utwór, gdzie historia Polski jest efektem zabawy
mrocznych sił, co poniekąd wyjaśnia, skąd u Polaków z obu stron barykady takie
zamiłowanie do śmierci – cudzej i własnej...
Co jeszcze robi wrażenie? Gwara podhalańska, którą
posługuje się napotkany stary góral, łącznik pomiędzy teraźniejszością a
przeszłością. Zaadoptowanie do straszącej gadżeciarni nie tylko odbiornika
radiowego, ale i smartfona, z którego dobywają się upiorne partyzanckie pieśni,
będące parafrazami tekstów np. Ich Troje.
Nietypowa, na tle konwencji wręcz „awangardowa” forma utworu (dramat czy też „widowisko
historyczno-fantastyczne”) dobrze uwypuklająca konflikt postaci, a Orbitowski
na tyle sprawnie operuje polszczyzną „z życia wziętą”, że dialogi są pozbawione
sztuczności i teatralności. Autor zahacza też o ważniejsze kwestie, pytając np.
o to, co jest nie halo z naszym narodem, skoro żywimy taki strach przed prawdą
o tych i nie tylko o tych czasach. O tę prawdę dopominał się ks. Józef Tischner
(jego opinia na temat jest cytowana w posłowiu), dziś dopomina się IPN. Czarna
legenda Józefa Kurasia („Ognia”) jako okrutnego bandyty i antysemity to dobry
przykład gigantycznej ściemy, nie pierwszej i na pewno nie ostatniej.
Dziwi mnie tylko cena – poprzednie tomy serii Zwrotnice czasu były relatywnie tanie,
biorąc pod uwagę hardcover, ilustracje i inne bajery. Ogień, liczący 140 stroniczek pisanych „dramatem”, czyli dość
ubogich i do przeczytania w godzinę, kosztuje cztery dychy, czego pojąć
doprawdy nie jestem w stanie.
Łukasz Orbitowski, Ogień. Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz