Kolejne miesięczne sprawozdanie lekturowe – chcę
wyrobić pewną zwięzłość, bo inaczej recenzje rosną mi do niebotycznych
rozmiarów.
Sławomir Mrożek – Dramaty (Śmierć porucznika, Vatzlav,
Ambasador, Alfa, Portret)
Michał Protasiuk – Punkt Omega
Aleksander Głowacki - Alkaloid
Michael Marcus Thurner – Podróż Thurila
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona,
Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)
Maciej Zaremba Bielawski – Higieniści
Lee Silver – Raj poprawiony
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona,
Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)
Mrożek, podobnie jak Gombrowicz, bardziej mi
„leżał” w liceum (były to nareszcie jakieś lektury, które dały się czytać),
dziś leży mi umiarkowanie. Śmierć
porucznika to dość banalne rozliczenie z martyrologią romantyczną. Podobał
mi się antytotalitarny Ambasador,
wyglądający na „wałęsowski” Alfa i
„rozliczeniowy” Portret. Mrożek
wydaje się dotknięty klątwą dwudziestego wieku, który odkrył egzystencjalizm,
względność, nicość i inne takie. Podoba mi się antytotalitarna wymowa dramatów,
ale już niekoniecznie odmitologizowująca. Wolę literaturę mitotwórczą (Tolkien,
Marquez, Szostak) i generalnie budowanie nowych całości od rozkładania na
czynniki pierwsze.
Dalej – Punkt
Omega Protasiuka, którego książki poznaję niechronologicznie. Punkt Omega to światostwórczo raczej Uczta Wyobraźni niż SF bliskiego zasięgu
(Struktura, Święto rewolucji). Ale już w tej powieści widać zamiłowanie autora
do fabuł sensacyjno-kryminalnych-szpiegowskich, do podbudowy filozoficznej i
religijnej. Czyta się to jeszcze dość topornie i widać pewne podobieństwo do
Szydy w traktowaniu fantastyki jako powieści idei. I Szyda, i Protasiuk są z Poznania,
Szyda jest co prawda bardziej ortodoksyjny religijnie, ale i u Protasiuka też
tu i ówdzie religia wyłazi spod filozofii. Zamiar okrutnie ambitny, fantastyczna
powieść idei (starcie determinizmu z indeterminizmem) przełożona na fabułę i na
świat, gdzie ów spór nie tyczy tyle fizyki, co filozofii i socjologii – książka
celuje bardzo wysoko i podejrzewam wpływ wielu mądrych lektur. W późniejszych
utworach Protasiuk zyskuje zdecydowanie na czytelniczej atrakcyjności, nie
tracąc na głębi. Polecam, choć Punkt
Omega ma tu najwęższy krąg docelowy odbiorców. Takie hard SF, gdzie ‘science’ to nie fizyka, a filozofia. Autora
fascynuje też rewolucja – patrz późniejsze Święto
rewolucji, które było na tyle bogate, że wymiękłem przy pisaniu recenzji.
Alkaloidowi poświęciłem oddzielny tekst, tu dodam tylko, że
powieść wygląda jak stworzona przez jakiś „SF generator” – ładujemy 60 % akcji,
30 % steam-chempunkowych dekoracji, doprawiamy szczyptą modnej „polskiej
fantastyki”, (żeby zachęcić fantastów rozkochanych w polskiej tradycji) i Dickiem
(chcąc zachęcić miłośników pokręconych klimatów) i wychodzi nam Alkaloid. Nawet nie jest to złe, ale
zabrakło najważniejszego składnika. A porównanie tej powieści z Dukajem (Playboy)? Pewnie, tyle że u Dukaja
fabuła jest pretekstem dla wykreowanego świata, a u Głowackiego odwrotnie –
pościgi, intrygi i kopanina, a w tle dekoracje. Wydmuszka to nie to samo co
jajko, choć wygląda bardzo ładnie.
Podróż
Turila Michaela Marcusa Thurnera
(Austria) jest dość przeciętną realizacją space opery
dwudziestopierwszowiecznej, ale to, że jest nie do końca na poważnie to za
mało, by stawiać w szranki z Ijonem Tichym. Do Douglasa Adamsa też daleko. Tanatolog-grabarz
Turil kontra Kitarzy, kreawatarzy (skopiowane świadomości pośmiertne), sfery
statków i ich sternicy. Mogą się podobać różne kreacje Obcych i sztucznych
(sztuczno-ludzkich) inteligencji, ale niewiele z tego wynika. Powieść dla fanów
SF kombinatorskiej, ale jest to kombinatoryka w obrębie tradycji gatunku, nowej
jakości nie zauważyłem, nie ma tego spojrzenia w otchłań, co u Lema i Wattsa.
Choć, słabo zasygnalizowany problem sztuczności Łysego Wora (powieściowego
kawałka wszechświata) jest zasygnalizowany, może więc autor myśli o jakimś wyjaśniającym ciągu dalszym. Fanów „przygodowej”, rozrywkowej SF (sam liczyłem
na coś takiego) też nie usatysfakcjonuje, choć finałowe suspensy trochę
wynagrodzą cierpliwość czytelnika. „Poważne” traktowanie śmierci wydaje się być
dziwne w świecie, gdzie owa śmierć jest umowna, a biologiczna nie oznacza końca
egzystencji, bo można się pośmiertnie skopiować i zostać kreawatarem. Śmieszna
powieść specjalnie nie jest (choć na groteskowość czasem się sili), podbudowa
naukowa jest przeciętna, jako rozrywkowa przygotówka też przynudza – chyba do
końca nie usatysfakcjonuje nikogo, choć trochę świeżego spojrzenia na gatunek space
operę jest. Trzy plus w skali szkolnej.
Kolejny zaległy w trzech czwartych Lem oczywiście nie
rozczarowuje (tom XVIII Dzieł Zebranych
Agory, czyli Wielkość urojona, Biblioteka XXI wieku, Prowokacja i Golem XIV). O każdym utworze można pisać sążniste eseje.
Fascynuje/wkurza doszukiwanie się przypadkowości w powstaniu Układu
Słonecznego, świadomości (Das kreative
Vernichtungsprinzip. The World as Holocaust) czy ewolucji, co wydaje się jakąś
obsesją i prywatnymi porachunkami z ideą „wyższego sensu” czy zjawisk
teleologicznych. U Lema sensy powstają oddolnie, nie odgórnie. Fascynuje
żelazna logika myślenia i wkurza pisanie z perspektywy naukowej prawdy
absolutnej. W przeciwieństwie do wielu naukowców, według Lema nauka współczesna
wcale nie zachwiała tradycyjnym scjentyzmem i wizją świata jako
mechanizmu/organizmu, ale nawet go spotęgowała, tłumacząc rzeczy
niewytłumaczalne statystyką i aberracjami kwantowymi; by zaszło cokolwiek, wystarczy
odpowiednio długo poczekać. Chylę czoła przed rozumem (u Lema – Rozumem),
umożliwiającym takie wzloty wyobraźni i spekulacji. Ale klękać nie mam zamiaru.
I, jak zwykle, trochę niefantastyki i
niebeletrystyki. Świetni są Higieniści
Macieja Zaremby Bielawskiego, książka o eugenice negatywnej i sterowanej przez
państwo. Historia eugeniki jeży włos na głowie, setki tysięcy ludzi, głównie
kobiet, wysterylizowano po to, by nie pogarszały jakości „puli genów”, „zdrowia
narodu”, czy jak to zwał. Pewnie, że zazwyczaj nie było to „rasowe”, bo by się
kojarzyło z nazizmem, ale w praktyce wyglądało bardzo podobnie. Powody były
różne – jeśli ktoś był chory psychicznie, miał problemy z alkoholizmem,
depresją, a nawet… był bezrobotny i lubił prowadzić „wędrowny tryb życia”, miał
spore szanse na przymusową bezdzietność. By takim „ludziom klasy B” zatrzymać
rozrodczość, do czego pretekstem były teorie naukowe o dziedziczeniu. Autor
kompetentnie omawia dzieje tej poronionej idei w każdym kraju, gdzie
występowała, w tym propagowanie jej w międzywojennej Polsce przez ministra
zdrowia Tomasza Janiszewskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Marię Pawlikowską-Jasnorzewską.
U nas jakoś nie chwyciło – byliśmy na szczęście za mało europejscy, a za bardzo
zacofani i katoliccy.
Najciekawsze było dla mnie szukanie genezy owej
idei – autor widzi ją w darwinizmie społecznym i w protestantyzmie, z jego
doktryną łaski dla wybranych (ci, którym się lepiej powodzi, są ‘wybrani’ przez
Boga). Kraje katolickie generalnie wyśmiały takie pomysły, tam eugenika
ograniczyła się do rożnie rozumianego „świadomego macierzyństwa” (tu dostaje się
i niechętnemu temuż katolicyzmowi, więc jestem spokojny o obiektywizm
autora). Katolik nigdy nie wie, czy jest zbawiony, czy potępiony, musi się
często spowiadać itd. – u protestanta łaska zależy od Boga i ją WIDAĆ (jej znakiem jest powodzenie życiowe), więc jeśli należy on do klasy
średniej, płaci podatki, to jest zwolniony od litości nad biedakiem i
alkoholikiem, więcej, jest taki dla niego raczej obiektem pogardy, którym ma się zajmować państwo. A że państwo tacy kosztują, to najlepiej, żeby się w ogóle nie pojawiali. W przedwojennym Poznaniu kalek było pełno, mieszkając w powojennej Szwecji autor nie widział ich wcale.
Uzupełnia się z tą książką popularnonaukowa
książka Raj poprawiony. Nowy wspaniały
świat? Lee Silvera, dość dawno napisana (lata 90-te) i pewnie w dużym stopniu już nieaktualna, ale można jeszcze dostać
na przecenie. Ta dla odmiany mówi o eugenice (przechrzczonej na reprogenetykę) pozytywnej i prywatnej,
komercyjnej. Momentami to czysta SF – otóż spekulowany podział na coraz
bardziej modyfikowanych genriczów” i „naturali”, których nie będzie stać na
polepszanie genów (począwszy od likwidacji dziedzicznych chorób, a skończywszy
na…?) doprowadzi do podziału na elojów i morloków za jakieś kilkaset lat.
Autora to niespecjalnie przeraża zresztą, bo przecież bogatsi i dziś zapewniają
dzieciom lepsze szkoły i lepszy start, to czemu nie lepsze geny, po co
ryzykować narkomanię czy depresję? Silver opisuje, co już można zrobić z
zarodkiem i co będzie można robić w niedalekiej przyszłości; „kreowanie”
naszego dziecka będzie czymś w rodzaju kreowania postaci w Simsach czy RPG, a
jeśli wspólna pula genetyczna moja i partnera nie wystarcza do stworzenia
‘superdziecka’ możemy ją generalnie pozmieniać albo zupgrejdować, dodając np.
radiotelepatię albo skorzystać z gotowca, klonując Toma Cruise’a. Brzmi jak SF,
na którą autor się zżyma, bo jej autorzy mącą ludziom w głowach, traktując na
równi to, co już w nauce można i to, czego nie można. Cóż, autor też mąci,
utożsamiając zarodki z komórkami naskórka, tak samo niezasługującymi na jakieś
specjalne traktowanie. Będzie nowy wspaniały świat, spełniona utopia,
biologiczna i społeczna „linia oporu” przesunięta bardzo daleko – ale raczej
tylko dla bogatych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz