Alkaloid Głowackiego na pierwszy rzut oka sprawia
wrażenie inteligentnej gry z polską tradycją literacką. Dopisanie dalszych
losów Wokulskiemu w alternatywnej Polsce wygląda na porządny rodzimy steampunk,
chempunk czy inny new weird, a może i ciekawy przyczynek do dyskusji z polską
tradycją literacką czy historią. To z pewnością fantastyczna wycieczka na trochę
mniej eksploatowane tereny – lubimy średniowiecze, ostatnio drugą wojnę
światową i okolice, czasem romantyzm, ale rodzima tradycja pozytywistyczna? Jeśli
fantastyka operuje mitem, to fantastyka faktycznie ostatnio odgrzała nam
narodową mitologię, przypominając nam Konrada Wallenroda, Króla-Ducha,
powstańców warszawskich i królów wawelskich. Ale pozytywiści raczej słabo nadają
się do mitologizacji, choć epoka ta powinna być bliska każdemu przyzwoitemu
miłośnikowi SF, bo i Juliusz Verne, i steampunk, czyli i retro SF, i SF retro.
No tak, ale nie u nas.
U nas nie
kojarzy się z Imperium Brytyjskim ani Dzikim Zachodem i budowaniem potęgi, ale
z Nad Niemnem, germanizacją,
rusyfikacją i – chyba – Wokulskim, mitologicznym polskim self made manem, co to też na poły romantyk. Pokusić się o
fantastyczną kontynuację jego historii można, co też uczynił Głowacki.
Szybko okazuje
się, że Wokulski jest właściwie doskonale zbędny i można go zastąpić dowolnym
dziewiętnastowiecznym Kulczykiem czy Cejrowskim. Więcej, stanowi pewien zgrzyt
w konstrukcji historii alternatywnej, jaką jest Alkaloid. W powieści występują bowiem takie postacie jak Albert
Einstein, Winston Churchill, Nikola Tesla, Ada Byron, Thomas Carlye czy Oswald Spengler
– postacie, poza Wokulskim, wzięte z rzeczywistości, nie z klasyki literatury.
Zabawy literackie, w których Prus spotykałby Łęcką, a Sienkiewicz poszedłby na
piwo z Kmicicem fajne są w eksperymentach głównonurtowych, ale niekoniecznie w
porządnej fantastyce. Żeby jeszcze ów Wokulski miał cokolwiek wspólnego z
literackim pierwowzorem (w końcu wszyscy jesteśmy postmodernistami), ale nie ma
nic. Przez to sprawia wrażenie wabika na czytelnika, podobnie jak pseudonim
wybrany przez autora. Jest doskonale wymienialny jako osoba odkrywająca sekret
produkcji (destylacji) Alki z afrykańskiej rośliny, cwany kupiec i po części
polityk, wreszcie jakiś prawie totalitarny władca świata, Imć Hermenegeuta
Wokulski. Ochoczo zażywać Alkę i w stanie supermocy dokonywać rozwałki też
potrafi, a jakże.
Lalka Prusa wydaje się być zatem kontekstem
pozornym. Jest też nim Lód Dukaja.
Podróż Witkacego koleją transsyberyjską oczywiście przypomina nam peregrynacje
Benedykta Gierosławskiego, a i Rosja ogarnięta rewolucją też przypomina bogaty
krajobraz ideowy, gdzie odłamów i herezji jest więcej niż u protestantów. Ale u
Dukaja sekty, prawdziwe i wymyślone, czemuś służyły, choćby pytaniom o sensowność
naszych własnych przekonań i wiar – u Głowackiego jedynie przypominają o owej
anarchochrześcijańskiej tradycji Rosji, która nam się kojarzy głównie z carskim
zamordyzmem w wersji soft i bolszewickim w wersji hard. Tłuką się tutaj z
rewolucyjnym pozdrowieniem jedni z drugimi. Chociaż poza tołstojowcami, ci się
nie tłuką, bo to pacyfiści nieuleczalni; jak widać, hipisi nie odkryli Ameryki.
Więcej jest za
to różnych tradycji SF – „karty żakardowe” i alternatywne wobec elektrycznych
silniki arpegiczne i selenitowe napędzające m. in. latające welocypedy kojarzą
się ze steampunkiem; „narkotyczność” połączona z „wszechmocą” z Dickiem (Ubik, Trzy stygmaty Palmeta Eldritcha). Czwarta, skandynawska część
powieści, trochę zaskakuje pozytywnie. Pojawia się porządna dialogowość idei (spory
naukowców) i spekulatywność, powieść zahacza o „postludzką” hard SF, a wizja zuniformizowanego
społeczeństwa o antyutopię. Problem władzy absolutnej dla każdego rozwiązywał
ostatnio Dukaj w Science Fiction;
Głowacki skupia się głównie na problemie władzy politycznej, totalitarnej („jak
pozbyć się władzy nie używając władzy”), ale dobre i to.
Czytelne są echa
problemów nauki, dotyczących nie tylko możliwości podróży w czasie, ale też
problemu Einsteina z zaakceptowaniem losowości wszechświata („Świat nie jest
kasynem), symetrii i jedenastu wymiarów. Po części ma to jakąś wartość
edukacyjną, po części jest typowym SF-owym ściemnianiem, nie pozbawionym jednak
pewnego uroku, jak choćby w opisie maszyny do podróży w czasie.
W Alkaloidzie mamy czystą akcję, azjatycką
kopaninę, rosyjskie (czy hollywoodzkie) epickie kino wojenne, intrygi
szpiegowskie i polityczne, a nade wszystko klimat wielkiej przygody w
retro-egzotycznych klimatach, migających jak krajobrazy widziane z okien kolei
transsyberyjskiej. Chiny, Rosja, Polska, wreszcie Skandynawia – dla każdego coś
miłego, wszystkie o różnym stopniu alternatywności i przyszłościowości. Ani to Lalka, ani Lód, raczej fantastyczny Indiana
Jones. Wokulski w pewnym momencie siłą woli i Alki kreuje całą „interzonę
Polska” prawie dosłownie pstryknięciem palców – gdyby stworzył dowolnie inny
kraj, niewiele by to zmieniło.
Szkoda tylko, że
ze spekulacji Głowackiego niewiele wynika. W serii Zwrotnice czasu alternatywność historii służy czemuś, chociażby pytaniom
o „wrodzone” i „nabyte” cechy Polaków, które owa inność fantastyczna wydobywa,
o redefinicję pojęcia „honoru”, „patriotyzmu”, o sens bądź bezsens naszego
zamiłowania do ofiarnictwa, tradycji romantycznej etc.
Minusem jest fatalna
jakość druku wycinków prasowych „z epoki” – mikroskopijne dziwne czcionki na
ciemnoszarym papierze gazetowym graficznie są fajne, ale dla oczu to mordęga.
Nie lubię też sztucznego nabijania objętości książki dzięki zasadzie rozpoczynania rozdziałów od stron
nieparzystych, przez co Alkaloid jest grubszy o kilkanaście kartek.
Jeśli ktoś lubi
jednak steampunkowy klimat i SF-ową gadżeciarskość bez wyciągania konsekwencji,
przygodowy klimat, intrygi i pojedynki, bez przywiązywania się do bohaterów (co
część to inny bohater), może się powieść Głowackiego spodobać, choć na
przesadną dramaturgię nie ma co liczyć – skoro postacie mogą się multiplikować
kopizatorem, a za pomocą Alki dokonywać bilokacji i tworzyć zastępcze moduły
osobowościowe, trudno się na poważnie przejmować ich losami, bo często śmierć
okazuje się pozorna. Poszczególne części robią wrażenie dziwnie odmiennych
fragmentów patchworkowej konstrukcji. Kto wie, może jako zapowiadana powieść
graficzna będzie bardziej udana, w literackiej wersji pozostawia spory
niedosyt.
Aleksander Głowacki, Alkaloid. Powergraph, Warszawa 2012.
Widzę ze mamy podobne odczucia. Kiedy zobaczyłem okładkę i przeczytałem blurb umieszczony w sieci pomyślałem że to kolejny fajny koncept z kiepskim wykonaniem. Rzec do bólu wtórna, osadzona po prostu w steampunkowych realiach, okraszona gramofamańskimi wynurzeniami. Wsadziłem do „przechowali” i wstrzymałem się przez jakiś miesiąc. W Tok FM czasem trafiam na audycje „Poczytalni” – tym razem wzięto na warsztat Alkaloid i moje przypuszczenia były zbieżne z odczuciami ludzi ze studia. Niemniej zaakcentowano ciekawe realia historyczne, że są zaledwie naszkicowane – ale ciekawe. Jako fan historii alternatywnej skusiłem się. W przechowali zaznaczyłem ptaszkiem zamawiam.
OdpowiedzUsuńNie będę się rozpisywał, wymienię jeno cóż się mnie niepodobuje, razi i konfunduje: Wokulski niby zmienił się pod wpływem alki – ale fakt faktem, to mógłby być ktokolwiek inny. Opisy matrixowskich bitek, które zaserwowano nader rychło (i jak się okazało z czasem nie były jedynie epizodycznym wytworem wizji subiekta), szybko odrzuciły mnie od traktowania książki z namaszczeniem i wyrozumiałością (bo zawsze zakładam że moje ograniczenia intelektualne jednak krępują percepcje, do najbystrzejszych nie należę i mogę się grubo pomylić a w efekcie raz że sięzbłaźnić, dwa skrzywdzić autora). Cały czas podczas lektury zastanawiałem się czy ja, tępy czytelnik nie rozumiem artyzmu pióra autora, czy może obcuje z grafomanią. Pół na pól – miejscami granica pomiędzy stylizacją i budowaniem klimatu została tak silnie przekroczona że nie wiadomo o co chodzi. Miejscami tekst jest zwyczajnie niezrozumiały. Przeładowany.
Widać że kniga pisana na raty i „klejona”. Widać te szwy i etapy powstawania... widać jak cholera. Kiedy się czyta tę książkę wydaje się bardzo filmowa. Idealna wręcz do zaadaptowania przez Hollywood, opisy, akcja, problematyka. Chaos powieści kojarzy mi się trochę z Wiecznym Grunwaldem – jednak tam autor umiał go okiełznać i w pełni wykorzystać do swoich celów. Końcówka dystopijna pachnie po Zajdlowsku..
Miejscami książka budzi ciepłe emocje, miejscami jest gorzej... lepiej by było gdyby Kinga urywała się w momencie spotkania z emowcami.
Prawda jest też taka że część klimatycznych opisów nie jest zła – po prostu ciężko się ją czyta. Może w wersji audio byłoby to w pełni atrakcyjne?
Za mało realiów historycznych i genezy takiego a nie innego stanu rzeczy: choćby pobieżnego.
Część ”smaczków” w postaci skrawków papierzysk OK., zwlaszcza jako oprawa graficzna książki, ale w przypadku kiedy zastępuję zwykły tekst... pomyłka.
I co to jest antyfałda?
Mam mieszane uczucia co do tej książki – ciekawi mnie czy wydruk w takiej wersji jaka trzymamy w łapach udało by się przepchnąć w „większym” wydawnictwie – choćby i SF, nie mówie o mainstreamie, ale FB czy Runie.