Cenię twórczość Szydy, najbardziej może ostentacyjnego katolika spośród
polskich regularnych fantastów (jakiś czas temu myślałem, że to raczej Twardoch
czy Huberath, ale jednak nie, patrząc na całokształt). Tytułowa Fausteria,
której historię autor Miasta dusz opowiada
w swej ostatniej powieści, to taka anty-Faustyna, która jednak nie doznaje
boskich epifanii, ale otwiera się na ciemną stronę, pozwala się kusić i
transmituje w Polskę i świat różne złe memy. Jako że owych sposobów ingerencji
demonicznych w (pop)kulturową rzeczywistość jest całkiem sporo, aby ukazać ich
jak najwięcej, autor każe jej pełnić kilka ról. I tak, powieściowa Fausteria to
między innymi:
- twórczyni popularnej grafiki użytkowej, opartej na „piekielnych” motywach
(w tym kart tarota), która trafia pod strzechy i odnosi olbrzymi sukces,
„diabelskie” motywy trafiają nawet na karty kredytowe (ani one, ani wolny rynek
nie są tak zupełnie niewinne);
- młoda zdolna skandalistka, która awansowała na salony – jej poza buntowniczki
jest zresztą środowiskową konwencją, oczekuje się od niej skandalu, dzikości i
nieokiełznania;
- autorka przedstawienia teatralnego, które „przemienia duszę Polski” na
ekologiczną, nowoczesną, postępową. W sztuce tej „martyrologiczna”, stara
Polonia symbolicznie umiera, a młoda, wysportowana Polska o ciele gimnastyczki
brata się na scenie z podobną sobie Germanią i uprawia z nią nie tylko
symboliczny seks;
- wieszczka narodowa (w transie mówi na przykład o tym, że „96 zginie 5 lat
po śmierci Rybaka” i o „złym kwietniu, który przesącza się przez tkankę
rzeczywistości”), która polską współczesną historię łączy z T. S. Eliotem
(„Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień”) i umieszcza na planie metafizycznym;
- twórczyni nowej teologii, według której zostanie docenione nie „lenistwo
duchowe”, ale „odwaga zerwania z Chrystusem”; mówi o „miłosierdziu diabła” i miesza
Blake’a z apokatastazą;
Wszystkie te „role”, „moce” są, najzupełniej dosłownie, efektem zaprzedania
duszy diabłu, podpisywania kolejnych symbolicznych cyrografów – Fausteria jest
kanałem transmitującym zło metodami właściwymi sztuce i popkulturze.
Skutkiem takiego rozwiązania, rysunek psychologiczny bohaterki, choć
wiarygodny w częściach składowych, jako całość wygląda zupełnie fantastycznie –
Fausteria to zarazem Masłowska i Mickiewicz, Warhol i Beksiński (może też
Nergal, ale to za duży cienias), femme fatale i nieortodoksyjny teolog – żadna
osoba raczej nie udźwignie tylu ról. Chyba że jest to umotywowane fantastycznie
– to nieustanne poddawanie się księciu ciemności i uleganie kuszeniu umożliwia
Fausterii granie tak wielu ról, a diabłu przecież zależy, by działać na wielu
frontach kultury. Ważne jest więc ukazanie ciemnej strony romantyzmu (epoki,
która uczyniła z szatana postać tragiczną) czy popkultury z diabłem niebezpiecznie
igrającej.
W demonizowaniu różnych zjawisk Szyda
trochę przesadza. Podobnie zresztą jak Konrad T. Lewandowski, który lubi
równoważyć uniesienia zbiorowe z opętaniem, a głównie w dążeniu do
indywidualności („heretyckości”) dostrzega jakiś „boski aspekt” człowieczeństwa.
U Szydy odwrotnie – to zbiorowa, oazowa religijność, z którą zetknie się na
chwilę bohaterka (gardząc nią jednak okropnie) zasieje w duszy bohaterki jakieś
ziarno, które w chwili Sądu Ostatecznego może zadecydować o zbawieniu, a nadmierny
indywidualizm to synonim pychy lucyferycznej wręcz. To według złej, „diabelskiej
teologii” Fausterii zostaniemy docenieni za przekorę, odwagę i sprzeciw wobec tego,
co oczywiste, czyli za trwanie przy „oczywistej” ludowej religijności. Wygląda
to na dwie kompletnie przeciwstawne religie, a przecież obaj deklarują się jako
chrześcijanie… Demonizowanie tłumu u Lewandowskiego i demonizowanie
indywidualizmu u Szydy mam za równie przesadne, choć raczej, w obecnej sytuacji
Polski i całego Zachodu wydaje się, że mamy do czynienia raczej z nadmiarem
indywidualizmu niż z jego brakiem, więc trochę przywrócenia poczucia wspólnoty nikomu
nie zaszkodzi. A sam Szyda staje się dzisiaj właśnie zbuntowanym kontestatorem,
skoro przypomina, zupełnie niemodne obecnie podejście, że pokora jest w oczach
Boga ważniejsza od samorealizacji za wszelką cenę i od wywyższania się ponad
„ciemny lud”. Wygląda na to, że to ortodoksja katolicka jest od dość dawna największą
herezją, o czym pisał Chesterton.
Poza owym przesadnym demonizowaniem
za odrobinę nieudane uważam nadmierne przeładowanie symboliką – lustra, kołyski
i trumny w ilościach hurtowych (opowiadanie Szydy Drabina i łańcuch miało ten sam problem z drabinami i łańcuchami). Samych
scen symbolicznego „podpisywania cyrografu” jest kilka albo kilkanaście. Może
to zresztą celowe, zaprzedanie się diabłu następuje w każdej chwili, nie jest
jednorazowym aktem. Wadą (albo zaletą) Fausterii
jest nieustanne popisywanie się erudycją, literacką, malarską, muzyczną. Erudycyjni
Huberath czy Dukaj zazwyczaj ukrywają, skąd czerpią inspiracje, Szyda natomiast
bombarduje nas nieustannie nazwiskami i dziełami, popisując się znajomością Manna,
Goethego, Blake’a, Rilkego, Nietzschego, Malczewskiego, Petera Gabriela… nazbierałoby
się tu kilkadziesiąt albo i kilkaset nazwisk. Erudyta składa hołd prostocie. Trudno
nie zauważyć w takiej metodzie Szydy pewnego konfliktu z przesłaniem powieści, chwalącej
przecież prostą, ludową, polską religijność, której symbolem jest obraz Jezu ufam Tobie, skontrastowanej zresztą
z niemiecką, wyrozumowaną i wyrafinowaną teologią. Niemniej sam autor raczej
nie jest „prosty i miłosierny”, ale nieprzeciętnie oczytany i walczący z tym,
co mu się nie podoba. Chociaż może nie tyle walczący, co dyskutujący z
tradycją, ale przeciętnego czytelnika może zaszokować, w twórczości ilu
uznanych artystów, literatów, filozofów według autora czają się demony.
Historia Fausterii przeplatana jest
fantastyką „zaświatową”, inspirowaną m. in. Wyspą
umarłych Böcklina
(ściągnięcie z Huberatha?) i „właściwą” historią alternatywną w dystopijnym
klimacie. W owym alternatywnym świecie nie było Faustyny, nie było
wstawiennictwa świętych – w efekcie Polsce zaaplikowano taki hardcorowy
totalitaryzm, przy którym PRL to bardzo małe piwo. Owa historia wydaje mi się
dodana trochę na siłę, by powieść pasowała do cyklu Zwrotnice czasu (główna historia – Fausterii nie dzieje się w
Polsce alternatywnej, ale współczesnej znanej; alternatywna – wobec świętej Faustyny,
która jak najbardziej istnieje w tym świecie – jest tylko bohaterka). Niemniej
Jęczmyk w notce okładkowej słusznie podkreśla ważność tego wątku, bo to on
dobitnie ukazuje, że święci „przestawiają dziejowe zwrotnice”. Bez Faustyny,
polskiego papieża i wstawiennictwa świętych w tym świecie jesteśmy Polską
Republiką Rad.
Podsumowując – pomimo pewnych cech, które sprawiają wrażenie grzechów
debiutanta (którym Szyda przecież nie jest), chcącego włożyć w powieść
najwięcej jak się da, Fausteria to
dobra i ważna powieść. Może pierwsza jego książka, która ma szansę spodobać się
szerszej publiczności, choć nie wiem, czy nie w zamierzony przez autora sposób
– jeśli ktoś jest zafascynowany demonicznością sztuki, pominie przesłanie i
będzie czytał książkę z wypiekami na twarzy, dowiadując się sporo o tarocie,
alchemii, mrocznym romantyzmie i zapomnianych pisarzach piszących o mroku i innych
diabłach. Oczywiście, wymowa powieści jest maksymalnie konserwatywna – lepsza
jest tradycyjna ludowa religijność, tradycyjna Polska i tradycyjna sztuka, nie
ta flirtująca z mrokiem (bo wówczas to mrok flirtuje z nami). Tylko że ideom
uznanym za niesłuszne poświęcone jest więcej miejsca niż tym „właściwym”. Może po
prostu łatwiej jest pisać historię o złu niż o dobru, o grzesznikach niż o
świętych i przyjemniej jest takowe czytać? Anioły przecież też są nudne, ale
jeśli są żądnymi władzy zakapiorami jak u Kossakowskiej – nudne nie są (choć,
oczywiście, zależy dla kogo).
Nie popisała się korekta, poza typowymi literówkami i brakiem interpunkcji
całe partie tekstu zgubiły kursywę.
Fausteria to znów tak
lubiane przeze mnie rozdroże i kolejna powieść, która ma problem z wirtualnym
odbiorcą – erudytę może odrzucić przesłanie, prostego katolika „mroczna” erudycja
i fantastyka (choć powieść oczywiście liczy na obie grupy docelowe). Dodatkowo
znajdziemy też tu, choć trochę zakamuflowaną, pochwałę racjonalnej mentalności
typowej dla science fiction – nieprzypadkowo bohaterka jest wrogiem szkiełka i
oka, a romantyczne „wieszczenie” artysty to otwarcie się na mrok. Prosty,
żarliwy katolik, ceniący sobie oczytanie w tradycji kulturalnej i jednocześnie będący
racjonalistą nie stroniącym od popkultury i fantastyki – czy to możliwe? Chyba
że jedno nie powinno wykluczać drugiego, i taki jest ideał pełnego
człowieczeństwa według autora – rozum i wiara, wiedza i miłość. To właśnie dla
niekontrolowanej wyobraźni, czyli… fantastyki (tej romantycznej i
popkulturowej, która często „nie jest tylko fantastyką”) jest tu najmniej
miejsca. Ale… czy można napisać o tym, o czym napisał Szyda, powieść
niefantastyczną?
Wojciech Szyda, Fausteria,
Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2012.
Myślę, że mylisz nadmiar indywidualizmu z nadmiarem konformizmu.
OdpowiedzUsuńPrzewodas