Od chwili, gdy kilka lat temu po raz pierwszy zapoznałem się z twórczością
Orbitowskiego, czytając Tracę ciepło,
jasne było, że autor ten wyróżnia się na tle polskiej fantastyki. Czym? Otóż,
fantastykę (a zwłaszcza SF) można określić jako „literaturą klasy średniej” (polecam
Spór o SF, jeśli temat kogoś
interesuje), gdzie w tej kategorii mieści się zarazem King z ulubionym motywem „pisarza
w stanie kryzysu”, Ziemkiewicz wypowiadający się, że nie ma nic ciekawego w zwierzęcym
życiu „bydląt”, czy wreszcie Wolski, Łysiak, Dukaj konsekwentni w zamiłowaniu
do postaci przekształcających rzeczywistość wysiłkiem ludzkim i nadludzkim. Orbitowski
natomiast wydaje się nic o tym nie wiedzieć – jego utwory zaludniają menele,
żule, pijacy, narkomani, blokersi, trudna młodzież i przegrani dorośli. Jest w
tym też coś „nieliterackiego”, niepokojąco autentycznego – znać, że autor o ten
świat musiał się jakoś otrzeć, inaczej trudno byłoby o taką wiarygodność.
Pisarze „prawicowi” omijają takie tematy szerokim łukiem, „lewicowi” stanowią w
Polsce salon, więc też trudno ich podejrzewać o znajomość tematu – trzeba więc
czytać Orbitowskiego dla znajomości „realu”, nie fantastyki.
Podejrzewam też, że to nie z powodu fantastyki nastąpił późniejszy (od
momentu wydania Wigilijnych psów)
awans autora do „literackiego” Wydawnictwa Literackiego. Głównonurtowców mógł
urzec zarówno ów naturalizm, „życiowość”, jak też dosadny, krwisty język, czy
wreszcie świetny storytelling, którego próżno szukać u wielu „poważnych”
literatów. Cała fantastyka grozy pełni tu rolę drugorzędną wobec świetnego
opisu Polaków i Polski – zarówno III RP, jak i PRL, wypełniając białe plamy
polskiej literatury. Losy pisarza PRL-owskiego (Wigilijne psy) czy malarza (Angelus),
nie potrafiących się odnaleźć w III RP, czy zabitego przez blokersów studenta (Kacper Kłapacz) są ciekawsze niż różne
inwazje z zaświatów, które to sprawiają czasem wrażenie nadmiernej
„literackości”, konceptualności.
Ale trzeba przyznać, że fantastyka grozy jest tutaj niezupełnie
stereotypowa i nie sprowadza się do złego stwora, którego w finale trzeba
zarżnąć; i w tym aspekcie Orbitowski jest ciekawszy od Kinga. I straszniejszy.
„Tamten świat” ma tu bowiem naprawdę niepokojące możliwości – potrafi całe życie
bohatera przekierować na „loserską” ścieżkę (Autostrada) czy wpędzić go w paranoję, aż nie będzie odróżniał
przyjaciół od wrogów (Zmierzch rycerzy
światła). Podstawową cechą „tamtego świata” wydaje się być właśnie
możliwość oszustwa, dezorientacji bohatera, który w swojej naiwności nie potrafi odróżnić tego "złego" od "dobrego" i popada w jeszcze większą kałabanię. Posągi świętych, przyjaciele,
dzieci i miłe pieski pojawiające się podczas wigilii mogą być wysłannikami sił
demonicznych.
Klasyczne motywy literatury grozy – nawiedzone domy (zazwyczaj zapuszczone
wielkomiejskie kamienice), pakty z diabłem, opętania – tylko potęgują w
opowiadaniach silniejszą od nich grozę rzeczywistości, którą cechuje prymitywna
brutalność, zamiłowanie do zła i przerażający fatalizm – wobec losu,
przypadku, ludzkiej głupoty i zawiści. Niby identyczny fatalizm mamy u
Huberatha, ale tam, chociaż trupów i cierpienia jeszcze więcej, jest on jednak
w końcu przezwyciężany lub skontrastowany z naszym, lepszym światem. U
Orbitowskiego loserzy nie chcą być loserami, ale i tak się nimi stają – świat i
zaświat ich oszukuje, Boga nie ma, albo jesteśmy dla Niego zbyt mali. „Tylko
skąd wiesz, że Bóg myśli w kategoriach małe – duże?”, pada w książce
kontrargument, ale skoro postać je wypowiadająca sama może być oszustem… to już
nic nie jest pewne.
Przede mną jeszcze lektura Nadchodzi
i lada dzień wydanych Widm (i Ognia), biorę w ciemno; nie do końca moja
to literatura, ale wciąga jak bagno. Choć, jak się zastanowić, z opowiadań naprawdę
wieje grozą. Ale przecież w końcu o to chodzi...
Łukasz
Orbitowski, Wigilijne psy, wyd.
Helion (Editio), Gliwice 2006.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz