Twórczość Szydy na tle polskiej fantastyki wyróżnia się może
najpoważniejszym potraktowaniem motywów i dogmatów religijnych. Choć moim
zdaniem Huberath jest lepszy konceptualnie, a Dukaj literacko (choć on już
flirt z fantastyką religijną ma raczej za sobą), to książki autora Stroiciela ciszy i tak kupuję w ciemno.
Na dziesięć utworów pozbawiony wątków kojarzonych z religią wydaje się być właściwie tylko jeden – Wieczne
oblężenie, gdzie mamy często stosowany przez autora zabieg dwóch
równoległych narracji, jednej prowadzonej z perspektywy obrońcy oblężonego
miasta, drugiej z punktu widzenia oblegającego; przy czym tą drugą tworzy pierwszy
narrator jako fikcję, zresztą zabronioną pod karą śmierci. Stanowi to punkt
wyjścia do zabaw metatekstowych w stylu Borgesa, gdzie istotą jest sama natura fikcji
i aktu twórczego kreującego (jakąś) rzeczywistość. Lustra (to motyw częsty w opowiadaniach, podobnie jak księgi) występują tu zarazem dosłownie (pomagają w
obronie miasta), ale też „lustrzaność” jest cechą narracji. Wieczne oblężenie jest zresztą bardziej w
stylu Borgesa czy Szostaka (ze zbiorku Ględźby
ropucha) niż Szydy i mniej pasuje do zbioru; chyba że za „pierwiastek
metafizyczny” uznać pytanie o „boskość” aktu twórczego.
W pozostałych opowiadaniach motyw religijny jest już bardziej widoczny. Plany na przeszłość opowiadają o
alternatywności jako zasadzie egzystencji. Przyszły „człowiek kwantowy” może
tam pędzić jednocześnie kilka żywotów – realnie, nie wirtualnie – ale za które
życie odpowiemy na Sądzie Ostatecznym, który przecież jest jeden? Musi być
zatem jakieś „nadrzędne ja”, główny „administrator systemu”, pada odpowiedź. Tylko
czasem, okazuje się, trudno go znaleźć.
W Osobodante mamy postawioną
kwestię, jakim zmianom ulegną sfery sacrum
i profanum w momencie całkowitego
zaniku prywatności. Dane osobowe staną się czymś najcenniejszym, powstanie
Kościół Ochrony Danych Osobowych, a „wymiana danych” między bliskimi stanie się
niemal sakramentem. Brzmi to dosyć komicznie – i takie jest; zresztą, szczypta
humoru i ironii cechuje właściwie każde z opowiadań, których – sygnalizuje
autor – nie musimy brać tak do końca poważnie, pomimo sensownych pytań.
Ciało i krew wykorzystuje
motyw świętego Graala. Szukający go na Ziemiach Jałowych rycerz Kelch herbu
Calix poddawany jest kolejnym próbom o niejasnych zasadach. Konkluzją jest, że Graala
nie można znaleźć; szukając, można popaść w obłęd – ale rycerz doznaje (dzięki
Łasce?) epifanii i rozumie, że miał go cały czas przed oczami. Klasyczne motywy SF
są w opowiadaniu przerobione „religijnie” – na swej drodze rycerz spotyka
między innymi mnicha Ulricha von Frankensteina, zbierającego relikwie – części
ciała świętych – by wreszcie, po skompletowaniu całości, poskładać z nich
jakiegoś „nad-świętego”. Inny napotkany zakonnik ma wizję przyszłych… światów
wirtualnych, gdzie nawet hostie będą wirtualne (czytaj: fałszywe).
Raport łotrów to klasyczna
wariacja na temat „cofnijmy się w czasie i poznajmy prawdziwe losy Chrystusa
bądź namieszajmy w nich”. Temponauci wyruszają z jakiejś mrocznej,
lucyferycznej przyszłości, chcąc niejako zabić Zbawiciela w powijakach i w te
pędy biegną do Heroda, co oczywiście, skutku nie odniesie (ale jakiś efekt
będzie).
Jeden dzień usatysfakcjonował
mnie najmniej – nałożenie schematu „głównej fabuły” Biblii (od wygnania z raju
do zmartwychwstania) na jeden dzień z życia jakiejś pary w wielkomiejskiej
dżungli – w tym opowiadaniu grzech dosłowności w traktowaniu Biblii jest najcięższy
(radio Lebab nadaje różnymi językami; pewnego nieznajomego zabito, „choć nie
trzymał z żadną z subkultur” etc.).
W utworze Po’sen. Plaga cudów autor
buduje nam udziwniony, surrealistyczny świat, by spuentować to... pochwałą spowiedzi. Okazuje się, że świat ów jest wytworem umysłu mordercy, do którego udaje się pewien detektyw w celu zdobycia kluczowej dla
śledztwa informacji. Tamże podszywa się on pod spowiednika, przed którym spowiada się morderca.
Taka praktyka okazuje się być jak najbardziej legalnym policyjnym narzędziem,
mającym na celu zdobycie informacji, której sprawca nie chciał zdradzić „w
realu”. Spowiedź jest więc potraktowana dziwnie instrumentalnie, choć zapewne z
dobrymi intencjami.
Fałszerze opowiadają o wszechświatowym
spisku; walce dobra ze złem odpowiada tu spisek fałszerzy podmieniających całe
cywilizacje na idealne kopie, „oryginały” zabierając do jakiegoś pankosmicznego
muzeum. Powód – nie dopuścić do rozpowszechniania się Słowa Bożego w Kosmosie
(!). Na szczęście to się nie udaje – ich przeciwnicy mają w zanadrzu jeszcze
lepszą sztuczkę. To opowiadanie to jeden z jaśniejszych punktów zbioru.
Stroiciel ciszy ładnie
przypomina o mistyce pustki (której „niekosmicznym” wariantem jest pustynia), już chyba
nieodczuwalnej dla bombardowanego nieustannie audiowizualnymi bodźcami człowieka; może to właśnie
tam, w kosmosie, jest Bóg? Bohater mknący przez kosmiczną próżnię staje się
czulszy na taką potencjalną boską emanację. Okazuje się, że celem wyprawy jest opuszczona
stacja orbitalna, gdzie sklonowano… Chrystusa, ponieważ znaleziono autentyczną relikwię z „DNA Boga”
(!). Morał z tego taki, że metafizyki, boskości nie da się sklonować, ale
przerażony konsekwencjami upublicznienia eksperymentu bohater zachowuje się tak
samo jak ojciec Ruiz-Sanchez z Kwestii
sumienia Blisha. Z Dziewięciu
miliardów imion Boga Clarke’a pochodzi, zmienione nieco,
finałowe zdanie (Gwiazdy gasną – nadchodzi Cisza). W opowiadaniu tym
podobać się może pomysł „konfesjolotu”, zbierającego z planet pojemniki z
grzechami i odpalającego je w specjalnie do tego celu konsekrowane gwiazdy… ale
to, co podoba się fantaście, razi teologa z powodu swojej dosłowności –
naprawdę o takie unicestwienie grzechów chodzi? Dla mnie w tym opowiadaniu sam
pomysł kosmicznej próżni jako miejsca przebywania Boga bardziej działa na
wyobraźnię niż sklonowany Chrystus i poświęcone słońca.
I wreszcie opus magnum zbiorku, Drabina
i łańcuch. Czego tu nie ma! Zdecydowanie najbogatsze, najambitniejsze opowiadanie,
bazujące na pomyśle skontrastowania „drabiny bytów” (niżej – zwierzęta, wyżej –
anioły), o której mówił św. Augustyn, z przeciwną jej nowożytną ideą „łańcucha
pokarmowego” – ot, jedni jedzą drugich, koniec filozofii. „Owa „drabinowość”,
„piętrowość” „łańcuchowość” przekłada się w tekście na elementy świata
przedstawionego – od drabin i łańcuchów w opowiadaniu aż się roi (znów
dosłowność), społeczeństwo też jest okrutnie hierarchiczne itd. Sama narracja
też sprawia wrażenie „łańcuchowej”, a przynajmniej przeplatającej się – mamy dwa
podobne światy, ale o różnej podbudowie filozoficznej, gdzie w jednej czas jest
złudzeniem, w drugim – przeciwnie, istnieje tylko zmiana. Techmetycy,
symbolodzy, Policja Emanacyjna, Wielki Hipostator, Trwalnia, ontometry,
wreszcie eklektyczne byty o różnym stopniu przemieszania „pierwiastka
anhelicznego” i „animalnego” – to wręcz „fantastyka ontologiczna” czy
„filozoficzna”, a nie „religijna”. Chociaż wnioski z fantastycznych hipotez już
o religię zahaczają – skoro my żywimy się zwierzętami, to może dla istot duchowo
wyższych (aniołów? świętych?) sami jesteśmy pokarmem? Wówczas jednak chodziłoby
o „pokarm duchowy” (modlitwę). Wymagający fantaści z zacięciem filozoficznym
będą opowiadaniem naprawdę usatysfakcjonowani, w polskiej fantastyce teoria
„drabiny bytów” może śmiało konkurować z „teorią Nadistot” Snerga czy
„zagnieżdżenia światów” Huberatha. Szkoda tylko, że opowiadanie sprawia wrażenie czasem nadmiernego chaosu, jakby się te łańcuchy z drabinami nadmiernie poplątały...
Ale i tak jest dobrze, Szyda na wyeksploatowanych, wydawałoby się, terenach znajduje nowe,
rozwidlające się ścieżki. Można zarzucić to, że większość opowiadań będzie się
nawet średnio oczytanemu znawcy fantastyki z kimś lub czymś kojarzyć. Mamy w
książce eksperymenty i z klasyczną space operą, i z rozbuchaną „mieville’owską”
surrealistyczną fantastyką, i z borgesowską fantastyką metaliteracką… śladów,
nawiązań, cytatów jest tu zresztą więcej i długo by wyliczać (Sobota, Snerg,
Blish…) Fabuła często wykorzystuje schemat pielgrzymki (podróży,
questu) i śledztwa (czyli kryminału), poprzedzonego jakąś zbrodnią. Dodajmy do
tego postmodernistyczne, metatekstowe zamiłowanie autora do równorzędnych
narracji, do motywów „zwierciadeł” czy „ksiąg” – stąd może owo „książkowe”
nagromadzenie konwencji jest zabiegiem celowym; jest to literatura zdecydowanie
„intelektualna”, nie „życiowa” (o ile taki podział ma jakikolwiek sens). Takaż
jest tu metafizyka – „literacka”, „filozoficzna”, wymagająca znajomości
terminów typu kenoza czy paruzja. Świadoma ograniczoności doświadczenia; chcąc
poznać Boga, lepiej oddajmy głos Ciszy… Zresztą kto wie, może gdy Ziemia stanie
się jednym wielkim hałaśliwym Geopolis, jak w opowiadaniu Stroiciel ciszy, w Jego poszukiwaniu będziemy latali w kosmos…
Główny zarzut to zbyt dosłowne traktowanie metafizyki (choć tu zasadne jest
pytanie, jak ją w ogóle traktować w utworze fantastycznym). Plusem natomiast
jest, że każde opowiadanie bazuje na innym pomyśle; może i autor naśladuje
innych, ale nie kopiuje samego siebie. Pomimo wyraźnej „opcji ideologicznej”
(katolickiej) nie przesadza też z ewangelizowaniem na siłę. Patos ładunku
teologiczno-filozoficznego łagodzony jest szczyptą humoru tu i ówdzie i
puszczaniem oka do czytelnika. Zbiorek ten dobrze obrazuje problem z dogmatami
religijnymi w fantastyce, większy nawet niż z teoriami naukowymi – otóż przekuć
je na literaturę jest piekielnie trudno. Czy w ogóle istnieje „fantastyka
religijna” jako oddzielna konwencja – jeśli tak, to jej wyróżnikiem będzie nie
sposób kreowania świata przedstawionego, tylko… co właściwie? Głębia stawianych
pytań, pozytywna odpowiedź na obecność metafizyki czy jeszcze coś innego? I jeszcze
jedno – poprzedni zbiór opowiadań (Szlak
cudów) „zgubił” porozrzucane po czasopismach Psychonautkę i Sutsirch,
obecny – Hexenhammer. Z powodów znów
dla mnie niezrozumiałych – mam te opowiadania za dobre i/lub ważne dla polskiej
fantastyki, nie tylko religijnej.
Wojciech Szyda, Stroiciel ciszy, Zysk i S-ka, Poznań
2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz