sobota, 22 stycznia 2011

Wojciech Cejrowski - Rio Anaconda

Książka Cejrowskiego jest olbrzymią kopalnią informacji i anegdot o Latynosach, Indianach i południowoamerykańskiej dżungli. Przekonamy się między innymi, że poligamia dla indiańskiego wodza to przykry obowiązek, a nie przyjemność, poznamy bardzo atrakcyjny sposób przyrządzania chichy (stare Indianki mieszają toto z własną śliną), wreszcie dowiemy się, kto komu – szaman Cejrowskiemu czy na odwrót - wysysał śmiertelny jad z pewnej, hm, niesfornej części ciała.

Książka jest zbudowana tak, by schematem fabularnym przypominać wyprawę do „jądra ciemności” – od zamieszkanego przez cywilizowanych Latynosów miasta Mitu, poprzez stację przestankową - wioskę indiańską ucywilizowaną „połowicznie” i utrzymującej sporadyczny kontakt z Białymi - aż do prawdziwych Dzikich Plemion, gdzie jest naprawdę niebezpiecznie i tajemniczo. Słowem, napięcie rośnie, a im dalej w dżunglę, tym więcej zaskoczeń i wrażenia obcowania z naprawdę innym światem.

Można czytać Rio Anacondę jak science fiction - Indianie jako odpowiednik Obcych, gdyż mają naprawdę inną mentalność i żyją w innym świecie… a może to raczej my jako „ludzie przyszłości” dla nich. Można też jak fantasy – nie wiem, na ile autor koloryzuje, ale wydarzeń z cyklu „schowaj racjonalizm w kąt” jest mnóstwo – telepatia, jasnowidzenie, wchodzenie w umysły zwierząt, wymazywanie wspomnień, komunikacja „podświadoma” (z pominięciem języka) czy celowe zakrzywianie czasoprzestrzeni, by biały człowiek wiecznie błądził po dżungli – to tylko niektóre z możliwości szamanów z plemion Carapana. Prawda, że przypomina to raczej serial „Herosi”, niż relację z rzeczywistej wyprawy? Z większością tych zjawisk autor miał zresztą bliski kontakt (na niektóre był odporny, ponieważ brakowało mu wiary). Zostało niepokojące pytanie – czy Indianie w to wierzą, bo to jest prawdziwe, czy jest to prawdziwe, ponieważ oni w to wierzą? Możliwości trzeciej – autor to wszystko wymyślił – jakoś trudno brać pod uwagę, zwłaszcza, że deklaruje się on jako „man of science, man of faith”, i sądzi, że owe tajemnicze siły zostaną kiedyś poddane naukowemu opisowi. Jednoznacznie ostrzega przed traktowaniem tych zjawisk dla zabawy. Dla Indian ten świat nigdy nie jest przedmiotem przesadnej ciekawości; to Biali zrobili z nieszkodliwej koki – kokainę, a z okultyzmu i narkotycznych tripów - hobby. Indianin o wiele mniej boi się węży, piranii (i w ogóle - śmierci) niż tego, że podpadnie szamanowi obcego plemienia.

Ów aspekt książki, gdy staje się ona „młotem na racjonalistów”, osobiście wydał mi się najciekawszy, ale książka powinna spodobać się każdemu, kto lubi posmak egzotyki i przygody, z dodatkowym miłym poczuciem, że to zdarzyło się naprawdę, nawet jeśli autor trochę koloryzuje, w końcu wolno mu. No i to przekonanie, że mamy do czynienia z czymś, co na naszych oczach odchodzi bezpowrotnie w przeszłość – Dzikich Plemion jest w roku na rok coraz mniej, a walec cywilizacji niszczy je nieubłaganie.

(recenzję pisałem we wrześniu 2010) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga