sobota, 22 stycznia 2011

Brian W. Aldiss - Cieplarnia

Żelazna pozycja klasyki SF, powstała w latach sześćdziesiątych, wizją rozbuchanej roślinności przypominająca trochę cykl Yggdrasil Podrzuckiego (takie „botanic fiction”). Fantastyka naprawdę dalekiego zasięgu, Słońce lada chwila (przynajmniej lada kilka pokoleń) zamieni się w supernową, Ziemia przestała kręcić się wokół własnej osi (skutkiem czego mamy „dark side of the Earth”). Promieniowanie słoneczne zdeewoluowało wszystkie zwierzęta, zostało raptem kilka gatunków, w tym trzydziestocentymetrowy homo sapiens, skaczący sobie po gałęziach drzew – a może jednego Drzewa, porastającego całą Ziemię. /
Podstawowa zaleta powieści to wizja niesamowitej roślinności i całkiem bogata warstwa słowotwórcza – gębokłąpy, glistogluty, brzuchowiązy i wierzbomordy – roślinki latające, pełzające i polujące, krzyżówki zwierzęco-roślinne, co więcej, nawet my jesteśmy krzyżówką… grzyba ze zwierzęciem, a ów grzyb, smardz, to nasz… mózg (ha, ha, ha). Dopiero wspomniane promieniowanie położyło kres owej symbiozie i wróciliśmy do prawa dżungli i / lub stanu rajskiej szczęśliwości.


No właśnie, kusi mnie, żeby widzieć w tej powieści odwrócenie toposu rajskiego ogrodu – cały ten ziemski, roślinny anty-ogród jest skrajnie niegościnny, okrutny, ludziom radykalnie ograniczyła się samoświadomość, nie mają pojęcia o własnej historii, i bytują prawie jak zwierzęta. Odpowiednikiem rajskiego węża byłby wtedy ów wspomniany smardz, posiadający zdolności telepatyczne – jest więc scena „kuszenia” człowieka przez owe monstrum (grzyb właściwie nie jest rośliną – czyli nie jest „z tego świata”), oferujące ludziom wszechwiedzę, poznanie przeszłości – w jakiś bliżej nieokreślony sposób potrafi on „czytać” w zbiorowej nieświadomości ludzkości i tą wiedzę przekazywać. Okazuje się też, że grzyb ów jest dużo mniej altruistyczny niż ludzie, i tym „zagrzybionym” trudno się uwolnić od jego podszeptów typu „zabij członków tego plemienia, bo oni na pewno chcą zabić was” – kolejny dowód na jego „diabelski” rodowód. Albo po prostu takie wytłumaczenie, dlaczego jesteśmy tacy źli, i że to wcale nie nasza wina.

Pomimo niegłupiej ekstrapolacji ewolucji botaniki (choć podejrzewam, że jednak błędnej), trudno mi traktować poważnie „naukowość” SF, choć przemyconą w książce naukową hipotezą jest panspermia - życie fruwa sobie po kosmosie tam i siam, raz był mu potrzebny człowiek, ale zaraz może już nie być, a roślinki same potrafią polecieć w kosmos, zresztą, na Ziemię też stamtąd przyleciały. Albo obecność w powieściowym świecie pewnego prymitywnego plemienia, które ma zdolności skakania przez czas – znika sobie z pola widzenia, przenosząc się w niedaleką przyszłość, by sprawdzić, czy nic się nam złego nie stało po podjęciu jakiejś ryzykownej decyzji  – skoro żyjemy, znaczy, że wszystko ok. Pomysł właściwie bardzo dickowski zresztą.

 Fajna książka, choć trąci myszką, miłośnicy SF powinni ją znać, zresztą pewnie znają - była jedną z właściwie niewielu amerykańskich książek SF wydanych w PRL, w roku 1984, w skandalicznym z dzisiejszej perspektywy nakładzie 50,000 egzemplarzy. 

(recenzję pisałem w grudniu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga