środa, 19 grudnia 2012

Nie bić pozytywistów



Ziemkiewicz w najnowszej książce wraca do publicystyki, ponownie chcąc edukować masy i trafiać pod strzechy z wolnościowym, republikańskim i patriotycznym przesłaniem. Zresztą, żywioł publicystyczny zdominował wcześniej nawet niby-autobiograficznego Zgreda. Jako fantasta, nawet jako pisarz współczesny był/jest mimo wszystko Ziemkiewicz autorem niszowym, znanym głównie w środowisku; jako publicystę zna go cała Polska. Pisze dosadnie, inteligentnie i ma większy dystans do siebie niż duża część naszych dziarskich prawicowców, nie epatuje też rozdętym ego i przekonuje wiarygodną „swojskością”.

W Myślach nowoczesnego endeka przekłada Ziemkiewicz sytuację gdzieś z okresu późnych zaborów, gdy Żeromski pisał Dzienniki, na dzisiejszą. Podobieństw znajduje całkiem sporo. Postępujące opóźnienie cywilizacyjne, wyobcowane salony wpatrzone z cielęcym zachwytem w Zachód i nieuświadomione doły społeczne żyjące w coraz większej nędzy. Klasy średniej właściwie brak. Patriotyzm to dla „dołów” („polactwa”?) coś niebezpiecznego (po co wkurzać zaborcę walką zbrojną, a Rosję Smoleńskem) a dla elit coś bezsensownego, bo i tak jesteśmy przecież „brzydką panną na wydaniu” i w negocjacjach z zaborcą czy Unią skazani jesteśmy na pozycję ubogiego petenta. Ratunek to według Dmowskiego, endecji i Ziemkiewicza wówczas i dzisiaj pozytywistyczne ideały pracy organicznej i myślenie kategoriami dobra wspólnego.

Anty-romantyczny Dmowski postrzegał społeczeństwa jako podlegające prawom i opisom naukowym, socjologicznym. Były w tym echa dziewiętnastowiecznego scjentyzmu i darwinizmu, ale takiego pozytywnego, bo „podludzi” trzeba uczłowieczyć, a nie eksterminować, wysterylizować czy poczekać, aż grzecznie wymrą. Z nich to miała powstać (i w dużym stopniu powstała) polska klasa średnia, mająca aspiracje polepszenia swojego bytu i zjednoczona w naród. Nie wiedzieć czemu, z tak przepełnionej republikańskim duchem endecji, która była sensowną alternatywą i dla wariackiego mesjanizmu, i dla internacjonalizmu, narodowego socjalizmu czy innego lewactwa, zrobiono faszystów. A może zrobiono to z prostego powodu – tacy myślący wspólnotowo i przedsiębiorczy Polacy, z aspiracjami polepszenia własnego bytu byli zagrożeniem dla zaborcy. Trudniej takimi rządzić, więc endecję zwalczano wściekle. Bo przecież jedyną drogą powinno być albo zrusyfikowanie się (kiedyś) albo zeuropeizowanie na modłę socjalizującej Unii (teraz). Chyba że nie masz aspiracji, to pozostaniesz niewolnikiem i „polactwem”. Choć, paradoksalnie, w tych „rzeszach analfabetów” (określenie Dmowskiego) jedyna nadzieja… Tylko ktoś musi im pomóc – i tu kłania się polska przedwojenna inteligencja z jej etosem. Jej zadanie to wyciąganie owych „mas ludowych” w górę. W przeciwieństwie do dzisiejszej pseudointeligencji, która „polactwem” gardzi, wstydzi się i omija jak trędowatych, choć sama z „dołów” wyrosła, tyle że zawdzięcza to PRL. Etos inteligencki nie polega na seansach nienawiści do pisowców i cwaniackim zagarnianiu pod siebie. 

Kiedyś, wbrew obecnym zapewnieniom, Ziemkiewicz bardziej „polactwem” gardził; pamiętam pewien passus z Nowej Fantastyki o tym, że „bydło rządzi się prawami bydła i nie ma w nim nic ciekawego, ciekawe są tylko jednostki ponadprzeciętne i wybitne” (cytuję z pamięci). Potem, w Polactwie, szukał przyczyn takiego stanu rzeczy. Teraz posunął się do tego, że za Dmowskim widzi w nim jedyną nadzieję na zmianę fatalnej sytuacji. Bo nie w dzisiejszych elitach i inteligencji (czy raczej pseudointeligencji), która za Tuska zyskała najwięcej, zatem zbyt wiele mu zawdzięcza i jest bardziej podatna na socjotechnikę, na którą nieufny „chłopski rozum” jest jednak odporniejszy. Ziemkiewicz kpi z rzekomo poszkodowanego statusu dzisiejszych „wykształciuchów”, bo za obecnych rządów wiedzie im się dużo lepiej niż takim przedsiębiorcom. Zresztą, duch przedsiębiorczości jest skutecznie tłamszony.

Wbrew temu, co mówią nam różni mądrzy ludzie i mądre antyfaszystowskie gazety, naszemu regresowi cywilizacyjnemu i kryzysowi nie jest winien Kościół, głoszący „zacofane” idee, nie jest winien patriotyzm, ani więzi rodzinne, ani nieufność wobec każdej bzdury z Europy z jej neoliberalizmem (właściwie to neosocjalizmem). I nie kapitalizm, jak z przekonaniem uważają sympatycy lewicy, tylko jego brak. Banki i korporacje, które przed bankructwem ratowane są pieniędzmi podatników… jeśli tak wygląda współczesna ekonomia, to aż strach wchodzić głębiej w temat. To, co nam jest podawane jako lekarstwo na kryzys, jest w istocie jego przyczyną.

Czy możliwa jest zmiana na lepsze? Czy sam Ziemkiewicz w to wierzy? Elity mamy w większości cwaniackie, proeuropejskie, kreolskie. Na postkolonialne problemy naszego kraju nakładają się problemy Unii Europejskiej, zaczadzonej socjalistycznymi ideami. Prawdopodobnie kolejne pokolenie będzie pierwszym, które będzie miało gorzej niż poprzednie. Rzekomo w naszym charakterze narodowym leży pragnienie zmiany, a nasza wrodzona przedsiębiorczość sprawi, że weźmiemy się do roboty i zjednoczymy się (to zjednoczeniu zawdzięczamy jakiekolwiek historyczne sukcesy). Przydałby się jakiś polski Fidesz i polski Orban, realizujący właściwie takie endeckie idee i mający siłę przyciągania różnych środowisk, w przeciwieństwie do naszej głównej opozycji. Pomarzyć można… Gdyby nastąpił cud i do władzy doszedł nielubiany przez Unię PiS lub nawet jakiś bardziej „user friendly” odpowiednik, ta zaczęłaby się dopominać o swoje i żądać spłaty kredytów, których do tej pory udzielała ochoczo (za reformę emerytalną nagrodzono naszego premiera kolejnym kredytem z Banku Światowego). Z posłusznego niewolnika stalibyśmy się niewygodnym rebeliantem, i do tego zadłużonym po uszy. Cóż, wyjście z matriksa zawsze boli.

Myśl przewodnia książki jest cenna; w przeciwieństwie do marudzenia na zły świat, Ziemkiewicz próbuje zarysować jakiś program pozytywny, mimo niezbyt sprzyjających warunków. Można mieć pretensje, że książka wypełniona jest w dużym stopniu dygresjami i opiniami znanymi z sieciowej i papierowej publicystyki – kto ją zna, powie, że Ziemkiewicz znów pisze o tym samym i będzie miał trochę racji. O czym? O tym, że podział na lewicę i prawicę nijak się ma do sytuacji Polski (przykłady to Olszewski i Kwaśniewski). O ekonomicznych, nie rasistowskich przyczynach międzywojennego polskiego antysemityzmu. O absurdalności tez Grossa. O „akcji krzyż”, udanej nadspodziewanie dobrze, która obrzydzić miała tragedię smoleńską. Natomiast dla czytelnika nieznającego publicystyki Ziemkiewicza i jego książek, Myśli… wydają się najlepszą pozycją na początek, takim manifestem wręcz.


Rafał A. Ziemkiewicz, Myśli nowoczesnego endeka. Fabryka Słów, Lublin 2012.
 

czwartek, 13 grudnia 2012

Bez mitu, bez interesu



Kilka lat temu Rymkiewicz w Wieszaniu chciał redefiniować polskość. Stawiał tam tezę, że bylibyśmy lepsi, gdybyśmy byli gorsi (moralnie); nasza narodowa przyzwoitość była tam piętą achillesową. A może właśnie szkoda, prowokował Rymkiewicz, że nie byliśmy narodem bardziej okrutnym, który zdolny byłby do królobójstwa i powywieszania na latarniach pewnych antypolskich indywiduów. Królów-zdrajców co prawda nie mordowaliśmy, za to okazuje się ostatnio, że Żydom urządzaliśmy regularne pogromy, a ratowali ich przed prawicowymi, konserwatywnymi Polakami-faszystami dobrzy, liberalni Niemcy, tacy jak Oskar Schindler – ot, taka nowa wersja historii.

Zychowicz w Pakcie Ribbentrop-Beck też prowokuje, uważając, że problemem było właśnie to, że byliśmy za mało „źli” i „faszystowscy” (wiem, że nazizm to co innego niż faszyzm, ale wytłumaczcie to komuś z Antify) i że Hitler za bardzo nam śmierdział. Autor też chce przemodelować Polaków i dodać im rysów bardziej makiawelicznych. Czemu nie sprzymierzyliśmy się z Hitlerem PRZED wojną, gdy jeszcze nie był ludobójcą? Bo byśmy stracili polityczne dziewictwo? Ktoś dziś wytyka palcem Włochów, Rumunów, Japończyków za to, że stali po niewłaściwej stronie? Ktoś dziś wytyka to samym Niemcom? Albo kto wytyka aliantom układ ze Stalinem? Jakoś nie widzę, natomiast nieskalanym i honorowym Polakom i tak wypomina się antysemityzm i faszystowskie ciągoty. Przekonuje Zychowicz, że we własnym interesie należało – było zresztą jedynym wyjściem i wcale nie niemożliwym – sprzymierzenie się tymczasowe z Hitlerem, po wspólnym pokonaniu Sowietów zmiana sojuszy, skutkiem czego Polska powojenna byłaby większa terytorialnie niż przedwojenna. Świat też by na tym skorzystał, bo trochę byśmy Niemców ucywilizowali, zginęłoby mniej Żydów, a stalinizm zdechłby w latach czterdziestych.

Czy to całkowita fantastyka alternatywna? Kiedyś sądziłbym, że tak; że ani to nie było możliwe, ani sensowne. Zychowicz udowadnia, że wręcz przeciwnie. Pokazuje polsko-niemieckie odprężenie, które rozpoczęło się po dojściu Hitlera (Austriaka, nie Prusaka) do władzy – dziwnie się ogląda zamieszczone w książce plakaty z lat trzydziestych, głoszące przyjaźń polsko-niemiecką, jak z jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Hitler szukał w nas sprzymierzeńca, wręcz umizgiwał się do nas, a my mieliśmy go bronić przed Sowietami. Żądania Gdańska i autostrady wcale nie były takie wygórowane, w Gdańsku mieszkało 80 % Niemców. Nasza decyzja o wojowaniu z Niemcami, pójście na pierwszy ogień to jedna z najgłupszych i najbardziej szalonych, samobójczych decyzji; nawet bez Stalina obok. A sojusz z Anglią i Francją z założenia nie gwarantował niczego, miał tylko tymczasowo odsunąć groźbę wojny od Zachodu. Wszyscy wiedzieli, jak wkurzy się Hitler na „zdradę” Polski – Niemcy, Sowieci, Anglicy – tylko nie Polacy. Cóż, tak nas ukształtowała historia i literatura, że nie potrafimy odróżnić odwagi, niosącej choć cień szansy na sukces, od pewnego samobójstwa.

Zychowicz ma rację, wystarczy pograć w coś w rodzaju Medieval: Total War, by nasunęły się takie same wnioski, innych rozwiązań nie było. Problem jednak w tym, że żądanie od Polaków, by byli tacy politycznie makiaweliczni, a nie romantyczno-honorowi, to trochę żądanie innego narodu. Rymkiewicz żądający „ciemnej strony” wychodzi z przeciwnych założeń, żąda intensyfikacji tego „narodowego ducha” właśnie, co to się buntować przeciw tyranii musi, nawet jeśli tyran przejedzie go walcem. Pobrzmiewają u niego jakieś tony nietzscheańsko-pogańskie; niech się duch narodowy wyszaleje w rzeziach i mordach, a trupy przecież nie idą na marne, im więcej, tym lepiej (brzmią w tym echa nie tyle chrześcijaństwa, co pogaństwa i Nietzschego). Czy taka śmierciolubność to tylko stereotyp, narzucona forma, czy „charakter narodowy”? Według Zychowicza taka perspektywa jest całkowicie antypolska, jest przejawem bezrozumnego, szalonego hurrapatriotyzmu i mentalności typu „kawalerią na czołgi”. Kawalerię mieliśmy zresztą znakomitą, tylko przez całe dwudziestolecie szykowaliśmy się na wojnę z wrogiem z drugiej strony.

Zychowicza kompletnie nie interesuje ani „duch narodu”, żadna zresztą wyższa, metafizyczna perspektywa. Ale przecież tylko według niej żadna przegrana wojna, żadna ofiara i śmierć nie idzie na marne i trudno dziwić się takim próbom usensowniania historycznych klęsk; że z nich musimy czerpać siłę, pisał nawet Jęczmyk. Tylko zastanawiam się, czy politycy powinni myśleć w takiej perspektywie, tu liczy się jednak Realpolitik i interes narodowy. Literaci niech sobie myślą Mickiewiczem i Rymkiewiczem, politycy Piłsudskim i Zychowiczem. O ile taki podział w Polsce jest możliwy.

A jak czyni dzisiejsza władza? Jej wydaje się nie obchodzić ani polityka historyczna, ani interes narodowy. Ani przeszłość, ani przyszłość. Polska mitologia jest obciachowa i w ogóle pisowska, a o przyszłość i inwestycje nie trzeba się martwić, bo jesteśmy przecież zieloną wyspą i jest super, o czym świadczy kolejna Biedronka, tym razem na terenie Stoczni Szczecińskiej. Ciemność widzę, ciemność.

Piotr Zychowicz, Pakt Ribbentrop-Beck. REBIS, Poznań 2012.

czwartek, 6 grudnia 2012

Autolustracja pod znakiem zapytania



Ubek Bogdana Rymanowskiego to kolejny ważny głos na temat lustracji. Dziennikarz TVN24 oddaje głos Januszowi Molce, byłemu TW, a następnie funkcjonariuszowi Służby Bezpieczeństwa. Godna pochwały jest zdecydowanie prolustracyjna wymowa książki, która obala przy okazji wiele mitów, w tym mit „dobrego ubeka”, wykreowany przez film Życie na podsłuchu. Ubecy byli kuci na cztery kopyta, właściwie nie fałszowali dokumentów, a ponieważ to, o czym donosili, musiało mieć „wartość operacyjną”, to sprzedawanie bezużytecznych, nieszkodliwych informacji odpadało. Molka nie lituje się nad sobą, choć prosi o wybaczenie ofiary swoich donosów. Książka nie jest wyłącznie jego monologiem, zawiera też głosy i ofiar, i esbeckich współtowarzyszy; widać rasową dziennikarską robotę w naświetlaniu historii z różnych punktów widzenia. Autor swoją opinię wygłasza rzadko, ufając inteligencji czytelnika i oddzielając opinie od faktów, choć sam przyznaje, że właściwie dał się przekonać Molce, jego szczerej skrusze i pragnieniu ekspiacji.

Ale czy można zaufać takiemu człowiekowi, skoro na dobre intencje Molki w latach osiemdziesiątych dawała się nabrać cała solidarnościowa inteligencka opozycja? Choć były wyjątki, na przykład Antoni Macierewicz, który zawsze coś podejrzewał, ale wiadomo, ten typ tak ma. Tym bardziej, że w latach 1970-1983 (moment werbunku) Molka rzeczywiście był opozycjonistą, już podczas studiów nawiązał antysystemowe znajomości, a jako nauczyciel historii poruszał zakazane tematy i potrafił zaszczepić na całe życie porządny, patriotyczny światopogląd u swoich uczniów. Przez to był oczywiście obiektem ubeckiego zainteresowania i wystarczył późniejszy prosty szantaż dotyczący przyszłych studiów córki i wiedza ubecji na temat pewnej tajemnicy z przeszłości, by Molka stał się TW „Majewskim” i zaczął prowadzić podwójne życie. Zdumiewa jednak nadgorliwość agenta, a później funkcjonariusza SB (awans taki był naprawdę rzadkością i kandydat na niego naprawdę musiał się wykazać). Lista osiągnięć w agenturalnym CV jest naprawdę imponująca.

Wizerunek podziemnej „Solidarności”, w której co ważniejsze postacie to tak naprawdę współpracownicy bezpieki, jest przygnębiający. Nawet szefowie drugoobiegowych wydawnictw to esbecy, a cała ta „inteligencka” konspiracja była z perspektywy władzy śmiechu warta. Z punktu widzenia Molki władza całkowicie kontrolowała obieg zakazanych książek (Molka był przez jakiś czas ich kolporterem), traktując wydawniczą działalność jako wentyl bezpieczeństwa. Fala strajków, zamieszki, wściekłość społeczeństwa – to było naprawdę groźne. Co nie znaczyło, że nie planowano wrobić „Solidarność” w terroryzm, a jakże. Chociaż łamanie, kupowanie i „hakowanie” opozycjonistów podobno nie było zbyt trudne, byli to w większości ludzie słabego charakteru, nie tacy jak „twardziele” ze Służb.

Czy Molka przecenia znaczenie esbecji? Czasem się wydaje, że wręcz ją demonizuje, mówiąc, że właściwie tylko esbecy – „miecz” trzymany przez „rękę”, czyli Partię – podtrzymywali przy życiu pogrążoną w wiecznym kryzysie i martwą ideowo komunę. Mówi o „odwróconym dekalogu”, o tym, że nagminne w tamtych czasach łamanie sumień było równie złe jak likwidacja fizyczna (którą też stosowano, choć rzadko). Zastanawiałem się też, czy aby nie wyolbrzymia wręcz swojej roli, bo nie każda osoba, z którą Rymanowski konfrontuje jego zwierzenia, jest równie przekonana o jego dużym znaczeniu w hierarchii czy to środowisk opozycyjnych, czy ubeckich.

Blisko siedemdziesiąt tysięcy zarejestrowanych pod koniec PRL pracowników SB w momencie kontrolowanej zresztą przez nich z Kiszczakiem na czele transformacji ustrojowej nie wyparowało w czarodziejski sposób. Oczywiste, że będą udawać, że nie istnieją ani oni, ani żadne „układy”, bo nie leży to w ich interesie. Molka jest właściwie pierwszym, który wykonuje taki coming-out z własnej woli. Ich związki z mafią, z polityką, z mediami są silniejsze niż się wydaje; niemniej i Molka, i Rymanowski trzymają język za zębami, i zbyt wiele nazwisk w książce nie pada (jeszcze im życie miłe?), choć nawet „w ścisłym kierownictwie PiS” są agenci. Informacja o agenturalności to dziś przedmiot gier i szantażów.

Wniosek nasuwa się taki, że wciąż mamy więcej pytań niż odpowiedzi. Ludzie, będący obecnie u steru władzy czy mediów, w większości młodość przeżyli w ponurych latach osiemdziesiątych, gdy „łamano ludzi jak zapałki” i trudno było nie zostać w jakiś sposób skrzywionym. Decyzje wówczas podejmowane mają więc wpływ na dzisiejszą Polskę w olbrzymim stopniu, a dzieje późniejszej i dzisiejszej „postubecji” są jeszcze bardziej owiane tajemnicą i pisanie o nich jest dużym aktem odwagi. Ubeka mam zatem za książkę odważną, a sam podstawowy problem z zaufaniem Molce wiele mówi zarówno o nim, jak i o nas – nam trudno się wyzbyć odziedziczonej po PRL nieufności, byłemu esbekowi trudno przekonać o własnej wiarygodności, skoro przez tyle lat był kłamcą zawodowym. 


Bogdan Rymanowski, Ubek.Wina i skrucha. Zysk i S-ka, Poznań 2012.

Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.