sobota, 22 stycznia 2011

Robert M. Wegner - Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - południe


Czytając „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” zdałem sobie sprawę, że jednak nie przepadam za klasyczną fantasy, przynajmniej w jej czysto eskapistycznej postaci. Tolkien, Sapkowski – tak, ale potem długo, długo nic. A i u Sapkowskiego głównym atutem jest raczej perfekcyjny storytelling i bogaty język niż „elementy fantastyczne”.

„Opowieści…” mierzą dosyć wysoko. Jest to zbiór opowiadań, co prawda stanowiących oddzielne całości, ale połączonych fabularnie – im dalej, tym bardziej owo połączenie jest widoczne. Okazuje się też, że cała książka to tylko rozbiegówka przed jakąś, nieistniejącą jeszcze, większą całością. Wypisz wymaluj Sapkowski – też najpierw mieliśmy opowiadania, które jednak okazały się prologiem sagi.

Największą oryginalność książki widzę w oddaniu klimatu rubieży imperium – ot, takie trochę Cesarstwo Rzymskie w fazie przedschyłkowej, mające kłopot z utrzymaniem w ryzach wielonarodowego tygla. Autor słusznie wyszedł z założenia, że takie pogranicze jest najciekawsze, zderza więc ze sobą różne mentalności, różne kultury, różne wiary. W swej kreacji nie powiela schematów tolkienowskich – kombinuje z nietypowymi ludzkimi-nieludzkimi rasami. Ważną rolę pełnią i intrygi polityczne, i dylematy moralne bohaterów. Zwłaszcza Yatecha, którego darzymy sympatią pomimo popełnionej przez niego okrutnej zbrodni, dokonanej jednak w zgodzie z kodeksem własnej kultury. Ta dość nietypowa historia o miłości i zdradzie, wypełniająca drugą połowę książki, ujęła mnie nawet bardziej niż żołniersko-koszarowa historia imperialnego porucznika Kennetha-lyw-Darawyta (prawda, że ładne imię?), rozpoczynająca książkę.

Systematycznie wzrasta też rola metafizyki -  najpierw mamy tylko czarodziejów, posługujących się różnymi aspektami (Aspektami) magii, potem wzmianki o mitycznej historii świata, gdzie bogowie, a raczej ich awenderi, hasali po świecie jak dzieciaki w piaskownicy, potem zaś wkraczają prawdziwe „nieziemskie” istoty, o niejasnym statusie, a i magia okazuje się być o wiele potężniejsza niż sądziliśmy.
Schematy fabularne niektórych opowiadań wydają się znajome – „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” to wariacja na temat bitwy pod Termopilami, a „Honor górala” opowiada o niemoralnych eksperymentach genetycznych, tyle że czarodziejskich, nie naukowych. To nie jest zarzut, zwłaszcza, że autor umie budować napięcie, chociaż czyni to może trochę zbyt powoli, gdyż fajerwerki dramaturgiczne zazwyczaj pojawiają się dopiero w końcówkach opowiadań.

Polecam raczej fanom Ziemiańskiego czy Kresa niż LeGuin czy Tolkiena – świat jest raczej okrutny, a testosteron leje się gęsto, chociaż sposób opowiadania - przeplatanki chronologiczne, retrospekcje, wielość punktów widzenia - trochę osłabia ten efekt. Przyznaję też, że mój stosunek do tego typu fantastyki nieco ostatnio ochłódł, więc fani konwencji mogą mieć z tej książki więcej radochy. 

(recenzję pisałem w sierpniu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga