sobota, 22 stycznia 2011

Marek S. Huberath - Gniazdo światów

W polskiej SF pomiędzy epoką Zajdla a epoką Dukaja mieliśmy jeszcze dekadę lat dziewięćdziesiątych, gdy prym wiedli Ziemkiewicz i Huberath  – tego pierwszego wznawiają do dzisiaj, Huberath zaś wydaje się trochę zapomniany, choć wciąż wydaje nowe książki (z kilkuletnimi przerwami).
Gniazdo światów to jego najlepsza powieść (nie opowiadanie – tu rządzi Kara większa), a takiego połączenia niepasujących do siebie konwencji, niekoniecznie wywodzących się z SF, nigdy nie widziałem. Pomimo tego, wszystko tu do siebie idealnie pasuje.
Co my tu mamy? Hard SF w stylu Baxtera czy Wiśniewskiego-Snerga, dystopię wywodzącą się z tradycji fantastyki socjologicznej ukazującą opresyjny świat, gdzie mamy sporo i rasizmu, i elementów „komunistyczno-łagrowych”. Mamy fantastykę religijną – o motywach przywodzących na myśl np. film „Pi” czy pomysły Dicka, o dochodzeniu do Boga poprzez naukę i matematykę; u Huberatha nie skutkuje to jednak szaleństwem, a owe dywagacje są czysto teoretyczne – prawdziwe w sensie wyłącznie metaforycznym (prawa nauki nie wykluczają istnienia Boga), a nie dosłownym – nie jest to słuszny i prawdziwy „matematyczny dowód na istnienie Boga”, jak chcieli niektórzy. Zresztą, wbrew propagandzie fanatyków z obu stron barykady relacje nauki i religii mają się zupełnie dobrze.
Z literackich tradycji niekoniecznie fantastycznych mamy literaturę „opresyjną” – absurdalność i niewytłumaczalność praw społecznych rządzących światem przywodzi na myśl Franza Kafkę, a „łagrowość” - powieści np. Herlinga-Grudzińskiego. Mamy też powieść szkatułkową – książkę w książce, które tworzą cały łańcuch światów. Mamy powieść sensacyjną, czy może kryminalną, jednak bardziej w stylu dywagacji filozoficznych o naturze prawdopodobieństwa i relacji obiekt-obserwator (ten wątek też zresztą nawiązuje do hard SF, tyle że z mechaniką kwantową i falami prawdopodobieństwa). Mamy wreszcie metapowieść o relacji czytelnik-świat przedstawiony.
Naprawdę nie wiem, jak to wszystko można pomieścić w jednym utworze, dosyć niewielkim objętościowo. Chociaż, gdy przeczytamy całość, zdamy sobie sprawę, że to wszystko świetnie do siebie pasuje – owe łańcuchy światów (książki w książkach, powieści w powieści) mają swoje fizyczne i matematyczne reguły, z których bohaterowie dedukują istnienie… naszego, „wyższego” świata. Świata, gdzie ktoś czyta właśnie powieść „Gniazdo światów”. Co więcej, dedukują konieczność istnienia jeszcze jednego świata, o zaskakujących fizycznych - a może metafizycznych, bo np. czas tam nie istnieje - właściwościach.
Pomimo tego bagażu zaskakujących idei, są w tej powieści ludzcy bohaterowie – historia Gaveina, który musi ułożyć sobie życie z postarzałą momentalnie o kilka lat żoną (efekt dylatacji czasu albo „paradoksu bliźniąt”) i znaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie ich status społeczny ulega odwróceniu, jest smutna i nostalgiczna (ale nie pozbawiona nadziei). Nie ma tu superbohaterów, ale nie ma też charakterystycznego dla niektórych powieści głównonurtowych dołowania – jest raczej przekonanie, że w każdej rzeczywistości, nieważne jak zniewalającej, można zachować godność i nadzieję. Huberath po to buduje owe skrajne światy, pełne trupów i wszechobecnej śmierci, by przetestować człowieczeństwo. Ciągnie go w stronę metafizyki, co może nie podobać się niektórym zwolennikom SF-owej ortodoksji, ale w końcu od fantastyki naukowej wymagam przekraczania granic i nowych horyzontów, a nie wałkowania w kółko kosmicznej space opery.
Przeczytajcie, jeśli jeszcze nie znacie – trochę starszym fanom SF powieść Huberatha pewnie nie jest obca. Jest to zarazem pełnokrwista fantastyka naukowa - autor jest prywatnie fizykiem Uniwersytetu Jagiellońskiego i wie, jak konsekwentnie opisywać światy z inną fizyką – ale wcale nie wykluczająca silnej wymowy religijnej. No i nie jest to wcale zimna, przesadnie racjonalna powieść idei, ale też bardzo ludzka historia. Wedle słów Dukaja, Huberath pisze „konwencją i wbrew konwencji” – celne określenie, gdyż ze znanych składników buduje on zupełnie nową jakość.

(recenzję pisałem w kwietniu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga