sobota, 3 września 2011

Strach nie wychodzić z domu

Instytut jest moim pierwszym zetknięciem z prozą Żulczyka; jest to trzecia powieść urodzonego w 1983 roku pisarza (ale nie ostatnia). Pisał o książce Czas Fantastyki, ale w NF nie znalazłem recenzji – zbyt to proza obyczajowa, może młodzieżowo-obyczajowa? Oczywiście jeśli za młodzież uznać 30-letnich bohaterów książki, nawet starszych, ale w częstych retrospekcjach cofamy się do lat dwudziestych bohaterki. Bohaterką ową, z perspektywy której prowadzona jest narracja, jest trzydziestopięcioletnia Agnieszka Celińska – zabieg dość ryzykowny, ale i odważny, właściwie udany, choć miejscami podejście jest okrutnie „męskie”, łagodzone jednak od czasu do czasu przez typowe „babskie” zachowania. Udało się wzbudzić w czytelniku sympatię – kobieta po przejściach, nie stroniąca od ostrego imprezowania i nie wyglądająca na odpowiedzialną matkę powinna wzbudzać irytację, a nie wzbudza. Czy to prawdziwy obraz współczesnej niedojrzałej i przestarzałej młodzieży, która nie tyle nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym świecie, co przeciwnie, odnajduje się aż za bardzo, używając do upadłego, póki można? Jednego dnia jesteś japiszonem, drugiego bezrobotnym w depresji; sukces nie jest efektem ciężkiej pracy, a przebijania się łokciami, spełniania oczekiwań konsumentów, zdrady własnych ideałów i – last but not least – przypadku. Bohaterka nie ma żadnych złudzeń, a jedyny sens życia daje jej miłość do córki. A imprezowanie, z którego słynie „ta dzisiejsza młodzież”, choć opisane w szczegółach i bez moralizowania, wydaje się naprawdę ciężkim i wyczerpującym zajęciem.

Sam koncept fabularny brzmi trochę znajomo, nawet banalnie – grupa osób zostaje zamknięta w odizolowanym miejscu, dość nietypowym, bo to nie żaden dom na odludziu, a mieszkanie w krakowskiej kamienicy, tytułowy „instytut”. Uczynili to tajemniczy „oni”, dający o sobie znać na przykład poprzez komunikaty na ścianach. Robi się jednak ciekawiej, gdy w retrospekcjach odsłania się przed nami historia i kamienicy, i życia bohaterki, a i wzbudzanie grozy u czytelnika idzie nieźle, z naciskiem nie tyle na makabrę, co na klaustrofobiczny klimat i wzajemną nieufność. Ciekawym pomysłem jest poprzedzenie powieści notką policyjną informującą o znalezieniu ciał ofiar, w tym głównej bohaterki – przez to z góry wiemy, że żadnego happy endu nie będzie (jest to na pierwszej stronie, więc raczej nie spojleruję).

Za fantastykę (w tym przypadku horror) – robi tutaj ogólny, nierealny przecież schemat zamknięcia w ograniczonej przestrzeni i status tychże Onych (ludzie? duchy? demony?). Skoro zatem nie wiemy, kim oni są, nie wiemy też, czy czytamy horror czysto „funkcjonalny” (gdzie funkcją jest straszenie czytelnika, a niekoniecznie „zaświatowy” status przeciwnika, więc może bardziej thriller), czy „metafizyczny” właśnie. Na upartego można postrzegać jeszcze to mieszkanie – więzienie jako symboliczny „czyściec” czy „piekło” – mamy nawet scenę wyciągania zatajonych grzechów z przeszłości.

Niezłe jest ukazanie, że każdy z nas ma (musi mieć?) jakichś swoich „onych” – dla jednego to będą „polscy faszyści”, dla drugiego wszelkiej maści postępowcy, dla trzeciego „policja i kibice Wisły” – potrzeba posiadania przeciwnika i wyjaśniania / upraszczania w ten sposób świata głęboko tkwi w naturze ludzkiej. Szkoda, że bohaterowie są głównie przez te własne demony definiowani – mamy „osiłka” czy „anarchistkę” każdy może ma fragmentaryczny obraz świata, ale każdy też potrafi czasem zachować się po ludzku. Tu się zastanawiam, czy owa gruba kreska rysunku postaci (może poza główną bohaterką) to bardziej kwestia konwencji literackiej, czy autentycznego zamiłowania młodych do ujednoznaczniającej przynależności do różnych mód i subkultur. A główna bohaterka owych wymiarów ma wręcz za wiele, cyniczna? Idealistyczna? baba z jajami? potrzebująca ciepła i opieki? Cóż, w końcu jest kobietą, nic więc dziwnego, że jej nie rozumiem.

Niezła powieść, wciągająca, z umiejętnie dozowanym napięciem. Horror/thriller przeplatany z mięsistą powieścią obyczajową (w pewnym sensie „młodzieżową”, choć nie polecałbym trzynastolatkom). Wątki „horrorowe”, choć zgrabne, są mimo wszystko słabsze (bo konwencjonalne) od wątków obyczajowych. Podobny problem mam też z horrorami Orbitowskiego – takie Tracę ciepło jest znakomite jako powieść o dorastaniu w latach dziewięćdziesiątych dzisiejszych trzydziestolatków, ale, gdy wchodzi w metafizykę, też czuć papier i konwencję i to, że autor sam zupełnie „nie wierzy” w kreowane „zaświatowe inwazje w rzeczywistość” (choć tu Orbitowski ma ciekawsze pomysły). Instytut to kolejny przykład fantastyki, w której najciekawsze jest nie to, co fantastyczne, a to, co swojskie, nasze, rzadko opisywane przez prozę głównonurtową – dowód, że polska literatura grozy młodego pokolenia przejęła funkcję realistycznego opisu świata (trochę podobnie jak kryminał). Jej popkulturowy status może jednak sprawić, że miłośnicy tradycyjnej prozy po nią nie sięgną, a fani literatury grozy mogą jej nie znaleźć; nobliwe wydawnictwo Znak raczej nie jest kojarzone z fantastyką i horrorem (choć co nieco już wydało, gdy tak pogrzebię w pamięci). A przykładem literatury grozy, gdzie fantastyka jest ważniejsza niż realistyczne opisy, jest H. P. Lovecraft czy nasz Stefan Grabiński. Ale Stephen King już nie. Instytutowi bliżej jest do Kinga, ale w konwencji Trainspotting.
8/10

Jakub Żulczyk, Instytut, Znak, Kraków 2010