czwartek, 22 listopada 2012

O Chestertonie i Jęczmyku w CzF

Ostatni Czas Fantastyki wyszedł trochę "średniowieczny". W środku świetny (i długi) szkic Jagi Rydzewskiej o tym, jak amerykańscy fantaści piszą o średniowieczu, tekst Rafała Nawrockiego rehabilitujący diabła, wreszcie mój porównujący Chestertona z Jęczmykiem, bo czytając Obronę wiary nasunęło mi trochę podobieństw. Jest też Dukaj, nie wiem czemu zniknął z okładki, ciekawie pisze o nowych, ale epigońskich powieściach SF (m. in. Davida Brina) - narzeka okrutnie, nie widzi już ani w SF, ani w nauce nowych idei i sugeruje konieczność jakiegoś "restartu cywilizacyjnego", bo być może weszliśmy w ślepą uliczkę.

Jak widać, nie ma zgody - jedni wieszczą koniec nauki, inni twierdzą, że się dopiero rozkręca, podobnie zresztą jak SF; w przypadku tej ostatniej red. Parowski wydaje się być wiecznym optymistą.

Polecam cały numer, choć ciągle mam wrażenie, że grupa miłośników fantastyki traktująca ją poważniej to zbiór pusty; a już fantaści szukający mostów między nauką a religią to zbiór pusty podwójnie i takiego targetu żaden wydawca nie uwzględnia. Książki Szydy, Soboty, Cyrana, Oramusa (nowsze) czy Twardocha (starsze) poniewierają się po przecenach, a jakieś twarze Greya idą jak woda; niedługo trafienie na tanią książkę będzie powodem do dumy.

A Chesterton z Jęczmykiem swego czasu przestawili mi mózgowe zwrotnice; artykuł w Czasie Fantastyki -  mam nadzieję - oddał co nieco z tej fascynacji.


piątek, 16 listopada 2012

Człowiek nienaturalny



W Mapie i terytorium Houellebecq z radykalnego krytyka zachodniej cywilizacji przeistoczył się raczej w łagodnego melancholika. Wciąż ma obsesję na punkcie śmierci; uśmierca nawet w powieści francuskiego pisarza, Michela Houellebecqa (spoileruję tu tak samo jak blurb tylnookładkowy). Kto wie, może inspirował się przy tym buddyjską techniką medytacji nad zwłokami, Asubhā, wspomnianą w powieści. Pewnie, roślinki zarosną w końcu fabryki-molochy, tak jak zarosły ruiny niejednej cywilizacji, a ludzkie ciało zjedzą robaki, ale sposobem ominięcia śmierci już nie jest tylko seks z Tajkami, a raczej pogodny epikureizm i francuska sztuka życia.

O czym traktuje powieść? Zaryzykowałbym, że jest pochwałą nadawania znaczeń, twórczości jako specyficznie ludzkiej cechy, nieobecnej w naturze i trochę zapomnianej w epoce przemysłowej. Świat jest „wszystkim, tylko nie przedmiotem artystycznej ekspresji”, dopiero poprzez nadanie mu znaczenia staje się czymś ciekawym i „ludzkim”. Dlatego to mapa jest ciekawsza niż terytorium. Jed Martin odnosi artystyczne sukcesy, fotografując mapy Michelina; kontrastują z nimi zdjęcia satelitarne ukazanych na tychże mapach obszarów, będące tylko zbiorem nieciekawych plam. Zatem fotografia mapy, jako przedmiot artystyczny, staje się czymś podwójnie interesującym.

Wiążąca się z tym opozycja „sztuczne-naturalne” idzie więc trochę w poprzek wartościowaniu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Przezwyciężanie porządku natury i jej praw (przynajmniej niektórych) jest jak najbardziej pożądane. Krytyce podlega więc „naturalna” kremacja, jeśli motywowana chęcią „ponownego zjednoczenia z naturą”, a „naturalne” starzenie się i umieranie to jakiś paskudny skandal. Dlatego silikonowe (sztuczne) piersi jednej z bohaterek są już jak najbardziej w porządku, gdyż przedłużają znacznie jej atrakcyjność seksualną. Człowiek jako taki jest w świecie czymś „sztucznym”, bo wyrósł ponad biologię. Silnej krytyce podlega tu też eutanazja – ucieczka od życia i człowieczeństwa. Samobójstwo to przyznanie naturze racji, niejako uprzedzenie jej.

A kultura? Dziś jej dwa bieguny to fun i kicz z jednej strony, rozpacz i nihilizm z drugiej. Przy czym sukces komercyjny usprawiedliwia właściwie sztukę z obu stron barykady. Tu nihilista dotychczasowy Houellebecq wydaje się mimo wszystko preferować fun, skoro napawa go niesmakiem fakt, że wartość handlowa cierpienia i śmierci przewyższa wartość rozkoszy i seksu, o czym świadczyć ma popularność i dochodowość szwajcarskiej instytucji Dignitas (autentycznej) udzielającej eutanazji – na tej samej ulicy znajduje się dom publiczny, ale świeci pustkami.

Nie tylko w krytyce eutanazji powieść zaskakuje ostrożnym konserwatyzmem. Mamy w niej sugestię, że wyniesiona dziś na piedestał seksualność jest źródłem cierpień, konfliktów i zbrodni. Podobnie jak pieniądze, chyba że traktowane są bez namiętności. Mamy kpinę z ekonomii, która nie jest ani nauką, ani sztuką, a wróżeniem z fusów. Powieść przypomina też o chwalebnej roli rzemiosła, przewiduje rychły powrót do łask rzemiosł zapomnianych i sugeruje, że kolejne kryzysy ekonomiczne (2012+) Francja przetrwa dzięki rolnictwu i turystyce. A że zostanie zaludniona, nawet na terenach wiejskich, przez Chińczyków i Rosjan, nic się nie stanie; zresztą, dzisiejsza fala emigracji wygaśnie za jakąś dekadę, a kolejne pokolenie (i Francuzów, i emigrantów) cechować się będzie większym tradycjonalizmem. Autor Cząstek elementarnych wydaje się więc być umiarkowanym optymistą, jeśli chodzi o los świata. Gdyby tylko nie ta nieszczęsna konieczność umierania, byłoby już w ogóle fajnie. Warto nadmienić, że powieściowy Michel Houellebecq, ateista, pół roku przed śmiercią przyjmuje chrzest i raczej nie jest to motywowane strachem przed śmiercią, a ostrożną nadzieją.

Ale raczej to tylko elementy trudnego do zaszufladkowania światopoglądu autora, nie zgadzającego się na konieczność śmierci i płodzenia potomstwa i tęskniącego za postczłowiekiem, który uwolniony ze śmierci będzie mógł oddać się pełni człowieczeństwa – sztuce życia i użycia, twórczości i nadawaniu sensu. Powrót do tradycji będzie wówczas jak najbardziej możliwy; to, co godne w niej uwagi, zostanie ocalone, ale nie będzie on już koniecznością, a wyborem.

Michel Houellebecq, Mapa i terytorium, Warszawa 2011.

środa, 14 listopada 2012

Polska jak Pan Bóg przykazał



Szukając różnych fantastycznych wizji Polski trafiłem na Post-Polonię Marcina Wolskiego. Trochę to publicystyka polityczna, trochę satyra, trochę dystopia. Polską AD 2020 rządzi Partia Obiecanek, Wronisław Gomorrowski i Ronald Duck. Generalnie mamy mniej więcej to samo co dziś, tylko bardziej – więcej afer, telewizyjnej ściemy i parytetów dla gejów, mniej za to historii w szkołach (właściwie wcale). Klasztory są koedukacyjne, istnieje prawo domniemanej pedofilii, nie ma więc ministrantów, a papież jest ścigany listem gończym za zbrodnie Inkwizycji. 

Polska taka wstępuje w unię ze… Szwecją, dzięki czemu ma pozbyć się stagnacji, inflacji, długów i bałaganu. Taki „stan przyjemny”, połączony z „igrzyskami dla ludu”, czyli obowiązkowym świętowaniem. Z ciekawszych szwedzkich praw, które zostają przy okazji wprowadzone, wspomnę o legalizacji i refundowaniu (ha, ha, ha) narkotyków. Iście sienkiewiczowski odpór owemu najazdowi stawi „narodowa koalicja złodziei, narkomanów i prostytutek i kłusowników” – drużyna złożona m.in. z tirówki i hackera, pod duchowym przywództwem pogubionego księdza. Jest w tym pewien duch chrześcijański – Wolski celowo kreuje bohaterów z mętów społecznych bądź ludzi zagubionych, zdecydowanie faworyzując ich ponad resztę świata. Choć generalnie postacie katolicką moralnością nie grzeszą, zwłaszcza w sprawach sercowo-łóżkowych. Nawet epizodyczni uprawiacze trawki są pozytywnymi postaciami, bo im interes po wprowadzeniu szwedzkiego prawa przestanie się opłacać… Za to mało chrześcijańskie wydało mi się przekonanie, że katastrofa samolotu z rosyjskim prezydentem Mytinem to jakiś akt dziejowej sprawiedliwości.

Choć powieść nie należy do polskiej ‘fantastyki imperialnej’, to znów u Wolskiego pojawia się marzenie o takowej lepszej Polsce i o zrywie narodowym. Tu jednak połączone jest z refleksją – owe zrywy w końcu nastąpiły (2005, 2010), i co? Czegoś zabrakło, coś poszło nie tak. W powieści swoistego rachunku sumienia dokonuje sam Jarosław Indykiewicz, ale scena jego tryumfalnego wjazdu do Torunia (Turonia) w glorii ojca narodu po uwolnieniu go z Zakładu Schizofrenii Bezobjawowej budzi niesmak nawet u tych, którzy nie kupują demonizacji tego polityka; na szczęście dalej powieściowy Indykiewicz ogłasza zamiar wycofania się z polityki, przyznaje się do złego skanalizowania energii narodowej i przestaje być etatystą… 

Jest śmieszniej, lepiej i celniej niż w Cudzie nad Wisłą, choć to wciąż literatura średnio wysokich lotów. Poza tym, ile z tej powieści będzie zrozumiałe bez kontekstu obecnych czasów i bez pewnego oblatania w polityce bardzo współczesnej? Powieść zdezaktualizuje się po następnych wyborach. Złośliwi zapewne stwierdzą, że to chore fantazje czytelników Gazety Polskiej. Może, ale ci czytelnicy to nie jacyś podludzie przecież.

Zdrowe fantazje czytelników Faktów i Mitów zaspokaja za to pochodząca sprzed kilku lat Przenajświętsza Rzeczpospolita Jacka Piekary. Przyznam, że przebijanie się przez warstwy obscenów, Urbanowych bluźnierstw i przemocy gorszej niż w Hannibalu Scotta w celu znalezienia jakiejś sensownej myśli było zadaniem karkołomnym… Polska u Piekary to totalitarna teokracja, gdzie tak naprawdę rządzi Kościół katolicki z prymasem, chędożącym ochoczo, jak zresztą większość powieściowych „czarnych”, co szybko staje się dość monotonne. Aborcja jest przestępstwem największym, za byle przewinienie zsyła się do obozów pracy na Śląsk – nie wiem, na ile poważnie można traktować dzisiaj takie stwierdzenie, że Kościół chce tak rządzić? Taki wariant przyszłości nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa, przeciwnie, Kościół jest coraz bardziej zapędzany do kąta, a takiej wścieklizny jak ostatnio nie było nawet za PRL-u.

Czy powieść Piekary to przynajmniej dobra rozrywka? Umiarkowanie, choć jest pouczająca – można dowiedzieć się, jak antyklerykał widzi Kościół. Chyba że sam autor tak naprawdę porusza się śladami Jawnogrzesznicy Ziemkiewicza i Quietusa Inglota i krytykuje nie tyle chrześcijaństwo co nawet Kościół, a pewien jego model – taki, jak u Inglota reprezentowało donatystyczne i pseudochrześcijańskie państwo Nippon. A taka autorska namiętność w piętnowaniu błędów i wypaczeń Kościoła sugeruje jakąś nieodwzajemnioną miłość – jakby autor żądał ideału, a tu rzeczywistość skrzeczy, na jednego świętego przypadają dziesiątki brzydkich kapłanów i setki paskudnych wiernych. Bo właściwie nie sam ideał jest tu przedmiotem krytyki, co jego całkowite nietrzymanie się przez funkcjonariuszy Pana B. I sojusz Kościoła z totalitarnym państwem.

Zaskoczyły mnie wszechobecne antypatie – do Murzynów, Arabów, Rosjan. Liberalny i nowoczesny autor rysuje ich naprawdę grubą kreską i nie oszczędza – to idioci, fanatycy i szaleńcy; niestety, Polacy też przejawiają wiele z tych cech. Wynika z tego, że nie tylko totalitaryzmu autor nie toleruje, ale jeszcze bardziej nie znosi zacofania, głupoty, anarchizmu i bałaganu – powieściowa, mafijna Rosja jest jeszcze gorsza od totalitarnej na kościelną modłę i pełnej hipokryzji Przenajświętszej Rzeczpospolitej.

Powieściowy cyniczny pisarz-celebryta, Konrad Piotr, w pewnym momencie spotyka się ze swoim odpowiednikiem z naszej rzeczywistości. I tak o niej mówi:

„– Ta moja Polska nie jest taka zła. Kilka lat temu rządzili nami ludzie, którzy przywrócili nam godność i wiarę. Wywalczyli nam szacunek całego świata. Niechętny był to szacunek – roześmiał się do swoich myśli – bo też oni nie oczekiwali, że będzie się ich klepać po głowach jak posłuszne psy. I naprawdę potrafili kąsać! Wrócili nam też pamięć o dniach chwały, a podłość potrafili prosto w oczy nazwać podłością…
–A teraz?
– Cóż – mężczyzna z innego świata wzruszył ramionami – teraz do władzy dorwały się małe mendy, muchy, plujki, wszy. Kradną, oszukują, spisują z wrogimi nam krajami, upokarzają tych, dla których Polska nie jest jeszcze umarłym słowem. Opluwają nas, szydzą z naszych ideałów, starają się pognębić. Ale przeżyjemy ich… Skoro przeżyliśmy Hitlera i Stalina, to przeżyjemy też groteskowego karalucha, który nazywa się podobnie do zwierzaka z disnejowskiej kreskówki.” (s. 225)

Czy tylko mi te słowa w kontekście całości wymowy książki wydają się dziwne, jakby wzięły się z Wolskiego właśnie? Czy pojawiły się dopiero w kolejnych wydaniach (sam posiadam drugie, ale pierwsze jest datowane na 2006, czyli przed „rządami zwierzaka z kreskówki” – tam też jest tak samo?) Chętnie poczułbym się oświecony.
 

W zakończeniu powieści lądujemy już na całego w zaświatach (ech, mam szczęście do tej religijnej fantastyki), razem z radykalnie nawróconą jedną z postaci. Tam pojawia się też ładny motyw śladów Boga, towarzyszących śladom człowieka. A dlaczego w pewnych miejscach, na „trudnym podłożu”, widać ślady pojedyncze? Bo wtedy ciebie niosłem, mówi Bóg. Znaleźć takie zdanie w takiej książce to jak znaleźć perłę na śmietniku. Ale i frajda wówczas większa.



Marcin Wolski, Post-Polonia, Wydawnictwo M, Kraków 2012.
Jacek Piekara, Przenajświętsza Rzeczpospolita, Fabryka Słów, Lublin 2008.