sobota, 22 stycznia 2011

Peter Watts - Ślepowidzenie

Dzisiaj niemożliwe jest napisanie dobrej science fiction – do takiego wniosku coraz częściej dochodzę, widząc ofertę wydawnictw i poziom nielicznych książek SF (nie mówię o filmach, bo te są sto lat za murzynami). Trzeba mieć:  a) olbrzymią – i aktualną - wiedzę, żeby nie pleść głupot;  b) przeczytać przyczepę książek SF, żeby nie dublować cudzych pomysłów;  c) talent literacki, żeby nie popaść w grafomanię; d) motywację, że ktoś to przeczyta, bo na listy bestsellerów obecnie SF raczej nie trafi. A i tak proza SF, choćby najlepszego sortu, za kilkanaście, góra kilkadziesiąt lat, może okazać się naiwną ramotką, co nie ominęło nawet (zwłaszcza) Lema.

Wattsowi się udało – ma sporą wiedzę (jest biologiem, ale oblatanym i w innych dziedzinach), sporo SF przeczytał, no i zgrabnie pisze – bardziej ‘user  friendly’ niż Dukaj, ale też chodzi mu o prostą (powiedzmy…) ekstrapolację (tylko sto lat naprzód), a nie o wymyślane od podstaw ontologie odmiennych światów. Miał po prostu kilka zupełnie nieortodoksyjnych pomysłów na temat hipotetycznych Obcych, zaczerpniętych z różnych, czasem dość odległych od siebie dziedzin nauki . Oczywiście, jak to najczęściej bywa w SF,  Obcy są tutaj tylko po to, by uwypuklić nietypowość / przypadkowość / wyjątkowość  gatunku zwanego  homo sapiens. Po kolejnych historycznych demitologizacjach naszej wyjątkowości – Kopernik, Newton, Darwin – Watts demitologizuje (oczywiście w ramach literatury, choć obficie czerpiącej z nauki – w końcu to SF) owe niespotykane w przyrodzie połączenie inteligencji i świadomości, umożliwiające nam loty w kosmos, pisanie książek, a nawet recenzji do nich. Pokazuje, że teoretycznie możliwe jest wyewoluowanie takich istot, u których te cechy wyglądają zupełnie inaczej (albo które…  w ogóle ich nie posiadają, a mimo to mogą pofrunąć sobie w siną kosmiczną dal i prowadzić dialog z innymi gatunkami – a może tylko ten dialog symulować, ale w taki sposób, że mnie by na pewno wyprowadzili w pole). W każdym razie, po przeczytaniu książki różne wizerunki startrekowych czy starwarsowych Obcych wydadzą Wam się okrutnie naiwne, o zielonych (czy niebieskich) ludzikach nie wspominając. Poza tym mamy  w powieści sporo dywagacji o działaniu ludzkiego mózgu, o jego relacji ze zmysłami (wzrokiem na przykład – wyjaśni się między innymi tytułowe ślepowidzenie), po zapoznaniu się z którymi dojdziemy do wniosku, że empiryzm – poleganie tym, co możemy zobaczyć – to chyba najgłupsza z filozofii. Mamy też ciekawe ‘naukowe’  odświeżenie mitu wampira (homo sapiens vampiris, rzekomo egzystujący w prehistorii wraz z homo sapiens i praktykujący kanibalizm) i trochę dywagacji na temat rozwoju technicznego, choć tutaj autor jest może mniej oryginalny i przewiduje nowe wspaniałe wirtualne światy i zaświaty (i radykalne wyludnienie zamiast przeludnienia).

A pomimo tego całego bagażu naukowego mamy, zaskoczenie zupełne, dość lekkie i sprawnie napisane czytadło, językiem zrozumiałym nawet dla laika – fajna historia o kontakcie z Obcymi w roku około 2100, którzy przyfrunęli do Układu Słonecznego. Historia dość kameralna, nie jest to space opera w stylu „cały kosmos dla nas”, cała akcja toczy się w okolicach i wewnątrz artefaktu Obcych, o wiele mówiącej nazwie Rorschach, do tego cała ludzka (i postludzka) załoga robiąca kolejne podchody. Ten kontakt wykracza poza znane z SF schematy: konflikt? Przybycie w pokoju? Cel poznawczy? Budowa międzygalaktycznej autostrady, biegnącej prosto przez Układ Słoneczny? Najbliżej autorowi tutaj do niezrozumiałego solaryjskiego oceanu Lema (ale też  Rorschach przypomina Strefę Strugackich), ale nawet  tam była jakaś próba skierowanego do nas „dialogu”, czyli założenie istnienia jakiejś formy świadomości, chociaż być może to był taki odpowiednik dialogu człowieka z kurą. Watts idzie dalej, sugerując, że pojęcia „dialog”, „świadomość”, „inteligencja” też są okrutnie antropocentryczne.  A wszystkim rządzi biologia, ale – kolejna niespodzianka - niekoniecznie geny (tak tak, w posłowiu Watts twierdzi że obecnie naukowcy coraz odważniej twierdzą, że geny też są „mocno przereklamowane”).

Na końcu powieści mamy obszerną bibliografię prac naukowych, z których inspiracje czerpał autor, plus wspomniane posłowie, wyjaśniające, co autor miał na myśli, co jest bardziej „fiction”, a co bardziej „science”, i skąd to wziął. Duży plus, szkoda że inni czegoś takiego nie robią… Idealna SF, gdzie wyobraźnia zaprzęgła naukę, czego efektem są czasem takie rzeczy, o których  filozofom się nie śniło. Sporo pomysłów na Obcych autor czerpał z wiedzy o autentycznych ośmiornicopodobnych stworach zamieszkujących głębiny oceanu, co poniekąd jest dowodem na poparcie tezy niechętnych fantastyce krytyków, według których rzeczywistość jest o niebo ciekawsza niż wymyślone ufoludki. W większości przypadków zapewne tak, ale na szczęście są wyjątki, jak ta książka.
Polecam – to, co najlepsze w SF początku XXI wieku.

(recenzję pisałem w marcu 2010)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga