środa, 30 maja 2012

Igraszki z diabłem

Cenię twórczość Szydy, najbardziej może ostentacyjnego katolika spośród polskich regularnych fantastów (jakiś czas temu myślałem, że to raczej Twardoch czy Huberath, ale jednak nie, patrząc na całokształt). Tytułowa Fausteria, której historię autor Miasta dusz opowiada w swej ostatniej powieści, to taka anty-Faustyna, która jednak nie doznaje boskich epifanii, ale otwiera się na ciemną stronę, pozwala się kusić i transmituje w Polskę i świat różne złe memy. Jako że owych sposobów ingerencji demonicznych w (pop)kulturową rzeczywistość jest całkiem sporo, aby ukazać ich jak najwięcej, autor każe jej pełnić kilka ról. I tak, powieściowa Fausteria to między innymi:

- twórczyni popularnej grafiki użytkowej, opartej na „piekielnych” motywach (w tym kart tarota), która trafia pod strzechy i odnosi olbrzymi sukces, „diabelskie” motywy trafiają nawet na karty kredytowe (ani one, ani wolny rynek nie są tak zupełnie niewinne);

- młoda zdolna skandalistka, która awansowała na salony – jej poza buntowniczki jest zresztą środowiskową konwencją, oczekuje się od niej skandalu, dzikości i nieokiełznania;

- autorka przedstawienia teatralnego, które „przemienia duszę Polski” na ekologiczną, nowoczesną, postępową. W sztuce tej „martyrologiczna”, stara Polonia symbolicznie umiera, a młoda, wysportowana Polska o ciele gimnastyczki brata się na scenie z podobną sobie Germanią i uprawia z nią nie tylko symboliczny seks;

- wieszczka narodowa (w transie mówi na przykład o tym, że „96 zginie 5 lat po śmierci Rybaka” i o „złym kwietniu, który przesącza się przez tkankę rzeczywistości”), która polską współczesną historię łączy z T. S. Eliotem („Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień”) i umieszcza na planie metafizycznym;

- twórczyni nowej teologii, według której zostanie docenione nie „lenistwo duchowe”, ale „odwaga zerwania z Chrystusem”; mówi o „miłosierdziu diabła” i miesza Blake’a z apokatastazą; 

Wszystkie te „role”, „moce” są, najzupełniej dosłownie, efektem zaprzedania duszy diabłu, podpisywania kolejnych symbolicznych cyrografów – Fausteria jest kanałem transmitującym zło metodami właściwymi sztuce i popkulturze.

Skutkiem takiego rozwiązania, rysunek psychologiczny bohaterki, choć wiarygodny w częściach składowych, jako całość wygląda zupełnie fantastycznie – Fausteria to zarazem Masłowska i Mickiewicz, Warhol i Beksiński (może też Nergal, ale to za duży cienias), femme fatale i nieortodoksyjny teolog – żadna osoba raczej nie udźwignie tylu ról. Chyba że jest to umotywowane fantastycznie – to nieustanne poddawanie się księciu ciemności i uleganie kuszeniu umożliwia Fausterii granie tak wielu ról, a diabłu przecież zależy, by działać na wielu frontach kultury. Ważne jest więc ukazanie ciemnej strony romantyzmu (epoki, która uczyniła z szatana postać tragiczną) czy popkultury z diabłem niebezpiecznie igrającej.

            W demonizowaniu różnych zjawisk Szyda trochę przesadza. Podobnie zresztą jak Konrad T. Lewandowski, który lubi równoważyć uniesienia zbiorowe z opętaniem, a głównie w dążeniu do indywidualności („heretyckości”) dostrzega jakiś „boski aspekt” człowieczeństwa. U Szydy odwrotnie – to zbiorowa, oazowa religijność, z którą zetknie się na chwilę bohaterka (gardząc nią jednak okropnie) zasieje w duszy bohaterki jakieś ziarno, które w chwili Sądu Ostatecznego może zadecydować o zbawieniu, a nadmierny indywidualizm to synonim pychy lucyferycznej wręcz. To według złej, „diabelskiej teologii” Fausterii zostaniemy docenieni za przekorę, odwagę i sprzeciw wobec tego, co oczywiste, czyli za trwanie przy „oczywistej” ludowej religijności. Wygląda to na dwie kompletnie przeciwstawne religie, a przecież obaj deklarują się jako chrześcijanie… Demonizowanie tłumu u Lewandowskiego i demonizowanie indywidualizmu u Szydy mam za równie przesadne, choć raczej, w obecnej sytuacji Polski i całego Zachodu wydaje się, że mamy do czynienia raczej z nadmiarem indywidualizmu niż z jego brakiem, więc trochę przywrócenia poczucia wspólnoty nikomu nie zaszkodzi. A sam Szyda staje się dzisiaj właśnie zbuntowanym kontestatorem, skoro przypomina, zupełnie niemodne obecnie podejście, że pokora jest w oczach Boga ważniejsza od samorealizacji za wszelką cenę i od wywyższania się ponad „ciemny lud”. Wygląda na to, że to ortodoksja katolicka jest od dość dawna największą herezją, o czym pisał Chesterton.
            Poza owym przesadnym demonizowaniem za odrobinę nieudane uważam nadmierne przeładowanie symboliką – lustra, kołyski i trumny w ilościach hurtowych (opowiadanie Szydy Drabina i łańcuch miało ten sam problem z drabinami i łańcuchami). Samych scen symbolicznego „podpisywania cyrografu” jest kilka albo kilkanaście. Może to zresztą celowe, zaprzedanie się diabłu następuje w każdej chwili, nie jest jednorazowym aktem. Wadą (albo zaletą) Fausterii jest nieustanne popisywanie się erudycją, literacką, malarską, muzyczną. Erudycyjni Huberath czy Dukaj zazwyczaj ukrywają, skąd czerpią inspiracje, Szyda natomiast bombarduje nas nieustannie nazwiskami i dziełami, popisując się znajomością Manna, Goethego, Blake’a, Rilkego, Nietzschego, Malczewskiego, Petera Gabriela… nazbierałoby się tu kilkadziesiąt albo i kilkaset nazwisk. Erudyta składa hołd prostocie. Trudno nie zauważyć w takiej metodzie Szydy pewnego konfliktu z przesłaniem powieści, chwalącej przecież prostą, ludową, polską religijność, której symbolem jest obraz Jezu ufam Tobie, skontrastowanej zresztą z niemiecką, wyrozumowaną i wyrafinowaną teologią. Niemniej sam autor raczej nie jest „prosty i miłosierny”, ale nieprzeciętnie oczytany i walczący z tym, co mu się nie podoba. Chociaż może nie tyle walczący, co dyskutujący z tradycją, ale przeciętnego czytelnika może zaszokować, w twórczości ilu uznanych artystów, literatów, filozofów według autora czają się demony.

            Historia Fausterii przeplatana jest fantastyką „zaświatową”, inspirowaną m. in. Wyspą umarłych Böcklina (ściągnięcie z Huberatha?) i „właściwą” historią alternatywną w dystopijnym klimacie. W owym alternatywnym świecie nie było Faustyny, nie było wstawiennictwa świętych – w efekcie Polsce zaaplikowano taki hardcorowy totalitaryzm, przy którym PRL to bardzo małe piwo. Owa historia wydaje mi się dodana trochę na siłę, by powieść pasowała do cyklu Zwrotnice czasu (główna historia – Fausterii nie dzieje się w Polsce alternatywnej, ale współczesnej znanej; alternatywna – wobec świętej Faustyny, która jak najbardziej istnieje w tym świecie – jest tylko bohaterka). Niemniej Jęczmyk w notce okładkowej słusznie podkreśla ważność tego wątku, bo to on dobitnie ukazuje, że święci „przestawiają dziejowe zwrotnice”. Bez Faustyny, polskiego papieża i wstawiennictwa świętych w tym świecie jesteśmy Polską Republiką Rad.

Podsumowując – pomimo pewnych cech, które sprawiają wrażenie grzechów debiutanta (którym Szyda przecież nie jest), chcącego włożyć w powieść najwięcej jak się da, Fausteria to dobra i ważna powieść. Może pierwsza jego książka, która ma szansę spodobać się szerszej publiczności, choć nie wiem, czy nie w zamierzony przez autora sposób – jeśli ktoś jest zafascynowany demonicznością sztuki, pominie przesłanie i będzie czytał książkę z wypiekami na twarzy, dowiadując się sporo o tarocie, alchemii, mrocznym romantyzmie i zapomnianych pisarzach piszących o mroku i innych diabłach. Oczywiście, wymowa powieści jest maksymalnie konserwatywna – lepsza jest tradycyjna ludowa religijność, tradycyjna Polska i tradycyjna sztuka, nie ta flirtująca z mrokiem (bo wówczas to mrok flirtuje z nami). Tylko że ideom uznanym za niesłuszne poświęcone jest więcej miejsca niż tym „właściwym”. Może po prostu łatwiej jest pisać historię o złu niż o dobru, o grzesznikach niż o świętych i przyjemniej jest takowe czytać? Anioły przecież też są nudne, ale jeśli są żądnymi władzy zakapiorami jak u Kossakowskiej – nudne nie są (choć, oczywiście, zależy dla kogo).

Nie popisała się korekta, poza typowymi literówkami i brakiem interpunkcji całe partie tekstu zgubiły kursywę.

Fausteria to znów tak lubiane przeze mnie rozdroże i kolejna powieść, która ma problem z wirtualnym odbiorcą – erudytę może odrzucić przesłanie, prostego katolika „mroczna” erudycja i fantastyka (choć powieść oczywiście liczy na obie grupy docelowe). Dodatkowo znajdziemy też tu, choć trochę zakamuflowaną, pochwałę racjonalnej mentalności typowej dla science fiction – nieprzypadkowo bohaterka jest wrogiem szkiełka i oka, a romantyczne „wieszczenie” artysty to otwarcie się na mrok. Prosty, żarliwy katolik, ceniący sobie oczytanie w tradycji kulturalnej i jednocześnie będący racjonalistą nie stroniącym od popkultury i fantastyki – czy to możliwe? Chyba że jedno nie powinno wykluczać drugiego, i taki jest ideał pełnego człowieczeństwa według autora – rozum i wiara, wiedza i miłość. To właśnie dla niekontrolowanej wyobraźni, czyli… fantastyki (tej romantycznej i popkulturowej, która często „nie jest tylko fantastyką”) jest tu najmniej miejsca. Ale… czy można napisać o tym, o czym napisał Szyda, powieść niefantastyczną?

Wojciech Szyda, Fausteria, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2012.






poniedziałek, 28 maja 2012

Już w latach sześćdziesiątych przyszli barbarzyńcy

Listy Lema do Mrożka i z powrotem to dialog dwóch stojących ponad tłumem mędrców utwierdzających się nawzajem we własnej mądrości. Bywa to często irytujące, ale pewnie takie zadzieranie nosa to generalna przypadłość twórców nieprzeciętnych. Choć dość zabawne jest, że sam Lem mimochodem przyznaje, że „zawsze byłem tępawy nieco, tylko czasem potrafię nieźle udawać”, a Mrożek przyznaje, że rozumie Lema piąte przez dziesiąte, a polemizowanie z nim uważa za „stukanie dziecięcymi piąstkami w pancernik”.

W trakcie lektury zdumiewała mnie bezbrzeżna pogarda i konserwatywne podejście do świata, którego autorzy często wydają się kompletnie nie rozumieć. Lem, zaszokowany popularnością „kudłatych Beatlesów”, naśladowanie ich stylu zrównuje z „noszeniem gromnic w tyłkach, co by nawet nie przeczyło moralności, gdyby jakieś klapki w spodniach”. Mrożkowi podoba się pomysł przywrócenia kary chłosty dla brutalnej młodzieży, czym przebija pomysły niesławnego ministra edukacji Romana Giertycha. Już w roku 1965 szokuje ich seks i przemoc w filmach („świat się jeszcze brandzluje pod przykrywką sztuki ale i to minie”; „dzisiejsza popkultura to wyścigi w wystawianiu prącia” – Mrożek). Idiotyczna jest masowa turystyka, propaganda sukcesu, kult nowości. Samo pisanie, nawet mądre, też właściwie jest bez sensu – jak wiemy, według Lema powiększanie oceanu informacji tylko utrudnia dostęp do rzeczy ważnych (ciekawe, co by powiedzieli dzisiaj, w epoce blogosfery). O zachodnich reklamach, które „każą mi żreć jak świnia i nie utyć” (Mrożek) nawet nie ma co wspominać.

Nie tylko zresztą to, co masowe, jest przedmiotem miażdżącej krytyki. Także Tadeusz Kantor i Samuel Beckett („taki niesamowity bełkot, że lepiej już nie można” – Lem). Sartre i Różewicz („kryminały mogę czytać z nudów, ale ich nie dam rady” – Lem). Francuska filmowa nowa fala, czyli Godard i Truffaut (ten drugi to „cesarz hucpy i mikado pretensjonalności” – Mrożek). Roman Ingarden, którego teoria recepcji literatury to „wydumki filozofa siedzącego w fotelu” – Lem). Dürenmatt, Lowry, Andrzejewski („Idzie skacząc po górach to pseudosalonowa grafomania” – Lem) – lista sław i autorytetów sprowadzonych do parteru jest długa. Mrożek nie lubi nawet Szekspira, największą atencję przejawiając chyba wobec Gombrowicza. Ale już Witkacego Lem ceni dosyć umiarkowanie – choć „ten przynajmniej z jaj i kiełbas (jeśli to się z czymś kojarzy, to powinno) potrafił metafizykę zrobić”, to miał „osobowość bogatą, ale i dziecinną”.

Czy kogoś cenią? Ulubionym filozofem Lema jest Schopenhauer, wart lektury jest Dostojewski, Kafka i Mann, umiarkowane pochwały dostaje Herzog Bellowa. Też Grabiński („taka międzywojenna poczciwość co się na demoniactwo sili” – Lem) czy… Le Carré (Ze śmiertelnego zimna, chyba wypada przeczytać). Oczywiście Lem ceni dramaty i opowiadania Mrożka, choć czasem poddaje je surowej wiwisekcji (zwłaszcza Tango, ale, gdy utwór pokrywa się patyną ogólnego szacunku, zmienia zdanie). Mrożek twórczość Lema oczywiście chwali, choć rzadko o niej pisze coś konkretnego (o nauce i o SF właściwie nie dyskutuje, skupiając się na walorach czysto literackich) i woli Lema stąpającego twardo po ziemi (Ziemi?), tak jak w Wysokim Zamku, a na Summę technologiae reaguje długim i namiętnym manifestem antytechnologicznym czy „antypostludzkim”.

Generalnie obaj szydzą z różnych egzystencjalizmów, postmodernizmów i awangard, wykpiwają pustkę, której odkrywaniem zajmowała się lwia część literatury i sztuki dwudziestego wieku, ale też – obaj zapełnianie tej pustki mają za czynność czy to jałową, czy szkodliwą. Tacy Anglosasi zapełniają ją „bezsensownym hobby”, a inni, co gorsza, „całościową ideą”, „konsekwentnym światopoglądem” – faszyzmem, katolicyzmem, wszystko jedno. Pisze tak Mrożek, ale w innym miejscu tęskni do świata, który taką „całościową ideę” posiadał – Pax romana, uniwersalizm chrześcijański – ech, to były czasy. Stare umarło, nowe jeszcze się nie narodziło (pytanie, czy w ogóle chcemy, by się narodziło, skoro względność i absurd prawd wszelkich odkryliśmy), więc jedynym wyjściem jest marudzić nad opłakanym stanem duchowym ludzkości, jednocześnie będąc głęboko przekonanym, że lekarstwo będzie gorsze od choroby. Choć nie jest to diagnoza ogólnoświatowa; Lem mówi, że o ile na Zachodzie są fajne rzeczy (do kupienia), ale niefajni ludzie, o tyle w ZSRR właściwie odwrotnie, a Rosjanie chwaleni są właśnie za ten obcy ludziom Zachodu „głód metafizyki” (i kto to mówi…), zaspokajany zresztą przez… Solaris, i w ogóle mają bardziej zachłanne, młodzieńcze, na poły sakralne podejście do sztuki – może dlatego, że nie przeżyli ruchu awangard. Ateistyczny pisarz zaspokajający metafizyczne tęsknoty ateistycznego społeczeństwa – to dopiero science fiction.

W podejściu takim, charakterystycznym nie tylko dla Lema i Mrożka, ale dla większości dwudziestowiecznych intelektualistów, widzę jakąś skrajną niekonsekwencję – ekscesy komunizmu i faszyzmu sprawiły, że wszelka „ideowość”, „całościowość”, „metafizyka” są traktowane z najwyższą nieufnością, ale też czasem wychodzi gdzieś tęsknota za jakimś usensownieniem świata, za zapełnieniem układanki „ostatnim i najważniejszym brakującym elementem” (Mrożek przyznaje się nie do ateizmu, a do agnostycyzmu, czyli niewiedzy „w tym temacie”). Dla ludzi Zachodu alternatywą dla własnych skompromitowanych światopoglądów był i jest pozornie bezideowy new age, bo natura (ludzka też) nie znosi próżni. Lem też zresztą miał swoich „bogów”, ale to już temat na całą książkę (jedna już powstała – Bogowie Lema Marka Oramusa).

Po przeczytaniu Listów lepiej rozumiem, dlaczego Lem ignorował literackie mody i zwracał się do SF, a w lekturach ceniąc poczciwe kryminałki wyżej od Sartre’a, ale poczucie własnej wyższości uniemożliwiło mu chwalenie popkultury – a już do SF zraził się w stopniu najwyższym, bo – ani nie była taką, jaką ją wymarzył, ani też nie przyczyniła się do jego „salonowej”, „akademickiej” popularności. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy paperbacki Lema trafiły na międzynarodowe lotniska, uznał chyba, że taka masowa popularność i podwajający się corocznie stan konta jest czymś na otarcie łez, i jak na pisarza „z dalekiego kraju” osiągnął jednak taki sukces, o jakim reszta polskiego literackiego świata może tylko marzyć. W Polsce status salonowego mędrca osiągnął właściwie jeszcze później i choć jego sądy na temat polityki i religii (czy nawet Internetu…) czasem zaskakiwały dyletanctwem, to salon je wykorzystywał na zasadzie „argumentu z autorytetu”, który to, jak wiadomo, ma zawsze rację, bo jest autorytetem.

Kilka słów o eskapizmie – Lem w pewnym momencie przyznaje się, że o peerelowskim syfie bardzo pisać nie chce, a i na Zachodzie też nie potrafiłby się odnaleźć z powodu panującej tam wszechobecnej głupoty – więc „ponapychał rakiety kłębkami problemów” (a docenili go za rakiety, nie za problemy). Problemy te, te wszystkie fantomatyki i nowe kosmogonie były oczywiście problemami księżycowymi, co nie znaczy, że siermiężna rzeczywistość była mu obca. Sporo tego w Listach znajdziemy, walce z biurokracją i niesprawnymi samochodami poświęca on sporo miejsca. Patrząc z tej perspektywy, to dzięki takiemu „eskapizmowi” Lem nie zajmował się opisywaniem polskich odwiecznych tematów i naszym pojedynkom z historią i polityką. Podobnie, odniosłem wrażenie, „uciekał” on od samego siebie – żadnych autoanaliz psychologicznych i rozpoznawania meandrów własnej duszy (na co czasem pozwala sobie Mrożek). Świat jest ciekawszy niż ja sam, świat można próbować zrozumieć i poznać. Same lokalne uwarunkowania historyczno-geograficzne też są właściwie nudne, lepiej zająć się filozofią, nauką i przyszłością. Pewne cechy osobowościowe „pisarza SF” istniały zatem u Lema w stanie krystalicznie czystym, pomimo bezbrzeżnej pogardy wobec tej literatury i pomimo tego, że sam cenił bardziej swoje kilkusetstronicowe traktaty o wiele bardziej niż „baydoły”.

Jeśli ktoś chce poznać Lema i Mrożka od innej, bardziej osobistej strony, powinien Listy przeczytać. Czytelnik dowie się też o doli pisarza w PRL – niby ciężko, cenzura, biurokracja, głupota, ale też pewne uprzywilejowanie, większe przyzwolenie na „nierynkowe” traktowanie twórczości. Być może intelekty pokroju Lema istnieją i dzisiaj, ale nie parają się literaturą; słowo pisane straciło dziś na wartości, bycie omnibusem wszechnauk i zarazem wybitnym literatem stało się nierealne kompletnie, a na międzynarodowych lotniskach i tak rządzą paranormalne wampiry. Gdyby dołączył do nich niejaki Jacek Dukaj, nie miałbym nic przeciwko…

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek: Listy 1956-1978. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

piątek, 18 maja 2012

Fides + ratio = SF?


W najnowszym "Czasie Fantastyki" (2/2012) ukaże się mój felieton na temat "Imion Boga" Dominiki Oramus, pierwszej w Polsce tak obszernej pracy na temat powiązań religii z fantastyką. Autorka zajmuje się głównie autorami amerykańskimi, przy czym bierze na warsztat nie tylko Dicka, ale też ciężarówkę książek mniej ambitnych. Znane mi recenzje zarzucają Imionom Boga zbytni elitaryzm i przerost ambicji tudzież przechył moherowy - osobiście niczego takiego nie zauważyłem, o wiele bardziej zadzierał nosa Lem w Fantastyce i futurologii, a o wiele większy przechył moherowy cechował Tolkiena; wystarczy poczytać Listy. Wychodzi, że dzisiaj zasłużyć sobie na etykietę snoba czy katola jest o wiele łatwiej niż dawniej; czyżby rzekome wszechobecne "zaniżanie wymagań" było prawdą?

Zachęcam do lektury - i Czasu Fantastyki, i Imion Boga.