poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Metafizyka przetestowana


Kiedy fantaści biorą się za kreowanie własnych hipotez naukowych, a tym bardziej teorii metafizycznych, przyjmowane jest to z przymrużeniem oka z powodu ich niezdrowego zamiłowania do bujania w obłokach. Bywa, że sceptycyzm wobec nich jest najzupełniej zdrowy; takie ambitne próby czasem kończą się tym, że autor SF zaczyna wierzyć we własne teorie, jak w przypadku Adama Wiśniewskiego-Snerga, a czasem owocują powstaniem nowej religii, jak w przypadku L. Rona Hubbarda i Kościoła Scjentologicznego. Ciekawszy jest przykład Philipa K. Dicka i jego metafizycznych konstruktów (VALIS) – ale w tym przypadku sam pisarz nie był pewien, czy jego epifanie to choroba psychiczna, czy mistyczne olśnienia i wolał wziąć je w literacki cudzysłów. A jeśli pisarz fantastyczny nie jest wariatem i ma do przekazania własną, oryginalną filozofię, to i tak będzie miał pod górkę, o czym świadczy przykład latami niedocenianego i niezrozumianego Lema.

Dlatego też, mam wrażenie, nikt nie wie, co zrobić z propozycją metafizyki Konrada T. Lewandowskiego i czy przypadkiem nie należy jej traktować jako kolejnego wytworu bogatej wyobraźni autora. Poza tym, by ocenić jej wartość, należałoby dzielić z autorem wszechstronną specjalizację – Lewandowski śmiało porusza się po niuansach nauk teologicznych, ścisłych i humanistycznych; erudycją historyczną i literacką również imponuje. Ocena sensowności wymagałaby zatem wiedzy zarówno o bozonie Higgsa, jak i tomistycznej filozofii, o kognitywistyce i encyklikach papieskich. U Lewandowskiego obszar zainteresowań jest nawet większy niż u Lema, który, jak przystało na dziedzica pozytywizmu, dziedzinami „nieweryfikowalnymi naukowo”, jak religie czy mitologie, specjalnie się nie interesował. Lewandowski zaś potrafi fizykę tłumaczyć przez pryzmat metafizyki i odwrotnie.

Jeszcze ważniejszą przyczyną tego braku dyskusji jest przybierana przez Lewandowskiego poza skrajnego indywidualisty i łatwość zrażania do siebie osób myślących inaczej, a już nie daj Boże utożsamiających się z jakąkolwiek wspólnotą, organizacją czy (wariant najgorszy) systemem. W zbiorze pasjonujących „esejorecenzji” Człowiek jest kością, którą gra Bóg suchej nitki nie zostawia on na lewakach (lewicowy dyskurs to nieustanne babranie się we własnej konwencji), intelektualistach (w najlepszym wypadku to konformiści, w najgorszym – faustowsko opętani ideologią, jak Heidegger czy Sartre), katolikach (wierni to otumanieni kryptopoganie, a księża wypaleni psychopaci), muzułmanach i liberałach (utopia muzułmańska i liberalna to nowe totalitaryzmy). Człowiek jest zwierzęciem stadnym – ano właśnie, zwierzęciem…

Ludzie nauki też są na celowniku. Psychologom dostaje się za to, że obecne dyskursy psychologiczne to „czysta literatura”. Humanistycznym zwolennikom postmodermizmu i dekonstrukcjonizmu pokroju Derridy zarzuca „nienawiść prawdy”. Teologom – uporczywe trzymanie się zakwestionowanego przez naukę tomizmu i hylemorfizmu, a fizykom – nadmierną wiarę w eksperyment przy jednoczesnej nieufności wobec nowych teorii (wiadomo, eksperyment należy najpierw wymyślić). Richardowi Dawkinsowi również się dostaje za naciąganą „genocentryczność”, podobnie zresztą jak wszystkim tym naukowcom, którzy z lubością kwestionują istnienie wolnej woli.

Bo też Zasada Zachowania Wolnej Woli jest podstawą metafizyki Lewandowskiego. Niby dogmat o jej posiadaniu przez człowieka znamy jeszcze z katechizmu, ale jest on wart przypomnienia, bo socjobiologia i psychologia ewolucyjna zakwestionowały jej istnienie, objaśniając w kategoriach mechanizmów ewolucyjnych nawet tak wydawało się „niezwierzęce” zachowania jak altruizm czy miłość romantyczna. Wolna wola to nie tylko cecha umysłu człowieka, a zasada organizująca wszechświat i współgrająca z ludzkimi możliwościami poznawczymi. Lewandowski uparcie szuka „furtek metafizycznych”, by dla wolnej woli zrobić miejsce (nie jest to tym samym, co szukanie „Boga-zapchajdziury”). Niemożliwość znalezienia naukowego dowodu na istnienie Boga jest jej najbardziej oczywistym przejawem, podobnie jak znalezienia naukowej „teorii wszystkiego”, która nie postawiłaby kolejnych pytań. Wszystkie dowody w rodzaju cudów czy objawień można podważyć. Dlatego Bóg objawia się prostaczkom, a nie Dawkinsowi i Lewandowskiemu – wiarygodność świadków musi być możliwa do zakwestionowania. Efektem humorystycznym tej zasady jest więc wyższość intelektualna racjonalnych argumentów ateistów nad argumentami fideistów, zwłaszcza tych pokładających wiarę w kreacjonizm – w przeciwnym wypadku niewierzący przekonywaliby się do istnienia Pana Boga niejako z musu, porażeni siłą argumentacji kreacjonistów... Niemniej, generalnie owa ZZWW opdowiada za nieustanną, choć "wahadłową" równowagę fideizm-ateizm.

Szkopuł w tym, że skoro owej zasady z założenia nie da się udowodnić „naukowo”, dla naukowca żądającego potwierdzenia eksperymentalnego jej wartość jest żadna. A i jaki pożytek z teorii, udowadniającej własną „niedowodliwość” i tłumaczącej „niewytłumaczalność” świata…

Istnieje jedno miejsce, w którymi Lewandowski czułby się na miejscu jako spełniony dyskutant. Byłby to uniwersytet, nie współczesny, o którym ma jak najgorsze zdanie, ale… średniowieczny. Pisząc o Średniowiecznych podstawach nauki nowożytnej Edwarda Granta powtarza za jej autorem, że scholastyczny nawyk myślenia i zasada wspierania się wyobraźnią przygotowały fundament dla teorii Newtona i Einsteina. Co prawda Lewandowski wydaje się nadmiernie faworyzować termin „herezja”, ale trudno się nie zgodzić, że od średniowiecza zgubiliśmy gdzieś jedność świata i zamknęli w oddzielnych dyskursach. Efektem tego naukowcy pokładający wiarę w eksperymencie, niechętni metafizyce i wyobraźni. Efektem też pewna nieufność Kościoła wobec nauki, choć moim zdaniem wyolbrzymiana przez Lewandowskiego (ale z tomizmem w XXI wieku można już dać spokój).

Uproszczenia, niekonsekwencje? Zapewne znaleźć można. Skąd zaskakujące wołanie o „nadejście Proroka”, co powinno kojarzyć się z tym, co najgorsze w religii, jakimś nieprzytomnym mesjanizmem? Skąd pochwała samopoświęcenia AK jako przykładu samorealizacji w wyższym celu przy jednoczesnym negowaniu owego „wyższego celu”, jakim jest patriotyzm i poczucie wspólnoty narodowej? Skąd takie uprzedzenie do jakiegokolwiek przejawu posłuszeństwa przy jednoczesnej pochwale „postu, modlitwy i jałmużny”? Brak posłuszeństwa częściej jest przejawem pychy niż cnotą, a pycha słusznie otwiera listę siedmiu grzechów głównych. Skąd ta zdumiewająca wiedza o „formacji kapłańskiej” (seminarium kształtujące „bezdusznych cyborgów”), wyglądająca na rodem z Faktów i Mitów, bo przecież nie z autopsji? Szafowanie wyższością intelektualną można jeszcze zrozumieć, ale wyższością moralną – niekoniecznie. Idée fixe autora to wciąż „zło strukturalne”, co jest dość efektowną intelektualnie tezą; przyzwyczailiśmy się postrzegać zło jako rozpad struktur, chaos i entropię uosabiane przez batmanowskiego Jokera; u Lewandowskiego to struktury niewolą szlachetnych indywidualistów i „heretyków”… Jednostronność spojrzenia dziwi tym bardziej, że autor niejednokrotnie głosi konieczność równowagi ortodoksji i herezji, stałości i innowacyjności.

Niemniej książka nie pozostawi obojętnych wszystkich myślących. 25 zawartych w niej esejów powstało na bazie recenzowanych książek, których tematyka zmienia się jak w kalejdoskopie (historia Ameryki, Mickiewicz i towiańszczyzna, dopełnienie lemowskiego „paszkwilu na ewolucję”, polemika z „banalnością zła” Hannah Arendt i z teorią fantastyki Rogera Caillos, ukazanie naiwności dzisiejszych „recept na szczęście”…). Mnóstwo tu anegdot, silny rys osobisty (też „pryzmat metafizyczny”) i barwny język. Większość tekstów zamieścił Czas Fantastyki; o ile wiem, jest to pierwsza książka, zawierająca publikacje z tego niedocenianego czasopisma. Obecnie są one poprawione i uaktualnione (mamy nawet świeżutką wzmiankę o piorunie, który uderzył w Bazylikę św. Piotra w dniu rezygnacji Benedykta XVI). Jak na fantastę przystało, lubi Lewandowski pospekulować też o przyszłości i transhumanizmie. W ewolucji polegającej na pozbyciu się obecnych determinizmów biologicznych nie widzi nic złego (witajcie nowe zmysły pięciowymiarowe!), ale też jest przeciwnikiem eugeniki. Choć tę zdaje się rozumieć dość wąsko i jest przeciwny eliminacji czy sterylizacji wyłącznie osób mocno upośledzonych; czasem odnosi się wrażenie, że z chęcią pozbyłby się też wszystkich myślących inaczej „systemowców”, na przykład wysyłając ich gdzieś w kosmos… (po namyśle stwierdzam jednak, że skoro autentyczni eugenicy zajmowali się też bezdomnymi i innymi „nieprzydatnymi społecznie” typami, to Lewandowski byłby jednak przeciwny i takiej jej formie – zgodnie z jego poglądami bezdomny jest cenniejszy dla „puli genetycznej” ludzkości z powodu swej „naturalnej antysystemowości” niż np. pracownik korporacji… ale eliminacja takowych to też eugenika).

Rozpoczynają i kończą książkę dwa wykłady, będące streszczeniem i dopełnieniem autorskiej metafizyki, w których autor tłumaczy takie pojęcia jak „byt”, „zmiana” czy „poznawalność” są one świetnym wprowadzeniem w filozofię autora. To trudniejsze teksty, ale i one napisane są z iście nieakademicką pasją. Nie czuję się na tyle mocny intelektualnie, by poglądy te w tym miejscu uczciwie opisać i streścić, a co dopiero ewentualnie polemizować, zachęcam więc do osobistej lektury.

Konrad T. Lewandowski, Człowiek jest kością, którą gra Bóg. Eseje i wykłady. 2013.

Książka (e-book) do nabycia tutaj

Political (non) fiction

Kompletnie zapomniałem wspomnieć tutaj, że pojawiłem się dziesiątego kwietnia na portalu wnas.pl z recenzją Oszołomów Martyny Ochnik:





W kolejną rocznicę smoleńskiej katastrofy warto sięgnąć po powieść Martyny Ochnik, będącą ubiegłoroczną książką „rocznicową”. Dzięki temu przypomnimy sobie emocje towarzyszące feralnemu dziesiątemu kwietnia, reakcje społeczeństwa, skalę medialnej manipulacji, „akcję krzyż” i tak dalej; epilog zahacza o demonstracje ACTA sprzed ponad roku. To właściwie w warstwie „publicystycznej” kontynuacja Zgreda Ziemkiewicza (sprzed dwóch lat), który kończył się katastrofą smoleńską i okrzykiem „trzeba orać”; odniosłem wrażenie, że autorka wzięła to zawołanie do serca i przejęła pług. 



 Reszta tutaj


wtorek, 2 kwietnia 2013

Wojna światów na Krakowskim Przedmieściu



Po epickim Czasie niedokonanym Bronisław Wildstein proponuje nam kryminał z posmoleńskim sporem o krzyż na Krakowskim Przedmieściu w tle. Worldbuilding ten sam, znany już z Doliny nicości (znów pojawia się m.in. „Słowo” Bogatyrowicza) – czyli niby-Polska, ale z kluczem. Ukryty nic nie mówi na temat sensowności bądź nie „zamachowych” teorii – bo też nie o zamach tu chodzi, a o rozliczenie z III RP. Sama historia kryminalna, choć zgrabna, wydaje się być raczej wabikiem na czytelników np. Miłoszewskiego niż najważniejszym i najciekawszym elementem Ukrytego.

Ostrze krytyki wymierzone jest w polski salon pełen układów i układzików, niemoralne autorytety moralne i przymusowe „doganianie” Europy, ideowe, a nie cywilizacyjne. Prokurator ucina śledztwo w sprawie trzech morderstw tylko dlatego, że może ono uderzyć w „wybitnego polskiego artystę”, a przecież wszyscy wiedzą, co wolno wojewodzie. Środowisko artystów czy polityków cechuje gigantyczny cynizm i pogarda dla podludzi – czyli między innymi tych, którzy modlą się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Możliwe jest co prawda przewartościowanie etyki dokonane przez pochodzącego z tego środowiska piarowca, Juliana Rosę, zaangażowanego w śledztwo właściwie przypadkiem i z osobistych powodów, ale taki coming-out spotyka się od razu z ostracyzmem otoczenia, podobnie jak najmniejsza oznaka empatii wobec „oszołomów” spod krzyża. Policjant Jerzy Tatar, także zaangażowany w śledztwo, za elementarną i „pozaukładową” uczciwość płaci niemożliwością awansu. Obaj natrafiają na mur niechęci, chcąc dojść do prawdy o morderstwie. W finale odkryją sprawcę, ale ani ci nie zostaną ukarani, ani detektywi nagrodzeni – owo rozwiązanie bardziej jest ukłonem w stronę konwencji i oczekiwań czytelnika, bo satysfakcji bohaterom bynajmniej nie przyniesie. Wychodzi na to, że postpeerelowski system (System?) generuje zło, nieuczciwość i niemoralność w nieporównanie większym stopniu niż Kościół czy korporacje, ale mało kto to dostrzega, bo przecież „jest super, jest super, więc o co ci chodzi”, mamy super prezydenta itd.

Już od jakiegoś czasu tematem, z którym polska literatura powoli się oswaja, jest Smoleńsk; wygląda na to, że temat nie podzieli losu stanu wojennego i trochę o nim powieści i filmów powstanie (a może też komiksów i gier komputerowych). Sama katastrofa jest w Ukrytym obecna tylko w tle, bo rozchodzi się o obudzoną Smoleńskiem „duszę polską” i ducha wspólnoty. „Góra”, „ci źli” tak się owej odrodzonej podmiotowości boją, że rusza akcja propagandowa – należy wszelkimi sposobami zohydzić pamięć o katastrofie. Krzyż na Krakowskim Przedmieściu staje się przestrzenią oblężonego sacrum, które trzeba za wszelką cenę zdyskredytować, sprofanować, ukazać modlących jako najtęższe mohery opętane przez demony patriotyzmu. Pomogą w tym „nasi” biskupi, autorytety moralne i wojewódzkopodobni skandaliści, którzy raz na zawsze wybiją Polakom jakikolwiek patriotyzm z głowy. Spór o krzyż w powieści ukazuje Wildstein jako przełomowy moment w polskiej „wojnie światów”. Mógł też dopowiedzieć, że niestety, druga strona dała się podpuścić i grała w grę, której reguł nie ustalała i zasad nie znała.

Zbrodnia bez kary staje się w powieści modelowym przykładem patologii III RP, a owe patologie to w dużym stopniu efekt cynizmu, nihilizmu, nierozliczonego postkomunizmu i miazmatów różnych nieciekawych ideologii. Można sarkać, pytając, po co powstają takie umoralniające, obrażone na rzeczywistość i przesiąknięte fatalizmem powieści, ale na oficjalną propagandę sukcesu dobra jest każda odtrutka. Choć też trzeba przyznać, że przybierana przez Wildsteina i innych poza obrażonego na świat moralisty i skupianie się na negatywach nie jest czymś, co ma dużą siłę przyciągania niewtajemniczonych w mroczne sprawy III RP.

Po przejściu od „salonowego” kryminału w powieść rozliczeniową, rozprawiającą się z patologiami III RP i ze sterowanym kursem antypatriotycznym, Ukryty przechodzi dalej w pełną żaru obronę ginących europejskich, republikańskich i chrześcijańskich wartości. Albowiem rozchodzi się też tutaj o spór poważniejszy, cywilizacyjny, będący bolączką każdego konserwatysty o sprzeciw wobec "cywilizacji śmierci", polemikę z lewicowym dyskursem, według którego pozbycie się owego moherowego patriotyzmu spod krzyża jest warunkiem doszlusowania Polski do światłej, europejskiej cywilizacji, a patriotycznie nastawieni tubylcy są naszym głównym hamulcowym. Bo przecież od dawna wiadomo, że nie możemy nadrobić cywilizacyjnego opóźnienia przez staruszki z Radia Maryja i faszyzujących patriotów z prowincji.

Być może przez pryzmat własnych lektur zauważam w powieści echa Volkoffa (ukryte montażyki propagandowe), może i Dicka (nierzeczywistość medialnego świata będącego labiryntem zwierciadeł) czy Raspaila (larum nad walącą się Europą, tony prawie katastroficzne i apokaliptyczne). W powieści dyskurs liberalny i lewicowy tak naprawdę wpajany jest wyrafinowanymi i niewidocznymi socjotechnicznymi metodami, natomiast przyjęcie dyskursu konserwatywnego, religijnego, pełnego wymagań to wynik dojrzałości, przemiany wewnętrznej i „postawienia się” otoczeniu; w Ukrytym przechodzą ją co najmniej dwie osoby. Dawne idee tłumaczące rzeczywistość (nazwane w powieści „mitami”) przynajmniej coś ze sobą niosły, w przeciwieństwie do współczesnego kultu „nicości i chaosu” i nieustannego imprezowania, konsumowania itd. Tu przyznam, że trochę polemiki z tak dość jednostronnym dyskursem by nie zaszkodziło, a i w Czasie niedokonanym sylwetki bohaterów nie były tak czarno-białe.

Czy Polacy kupili salonową socjotechnikę, czy doprowadzą do jakiejś republikańskiej kontrrewolucji, czas pokaże (osobiście wątpię, a niektóre starania naszej prawicy mam za przeciwskuteczne). Na szczęście nie grozi nam raczej konserwatyzm rozumiany jako przywiązanie do jakiejś idealnej, konkretnej epoki historycznej, bo historia nas zazwyczaj zbytnio nie pieściła. A prawicowy mit złotego wieku jest równie fikcyjny (i szkodliwy) jak lewicowy mit świetlanej przyszłości, ale o tym, wbrew obawom Krytyki Politycznej, my już dawno wiemy.

Bronisław Wildstein, Ukryty. Zysk i S-ka, Poznań 2012.