niedziela, 26 sierpnia 2012

O hard SF w "CzF"

Ukazał się kolejny Czas Fantastyki, a w nim, poza innymi atrakcjami, mój tekst o antologiach rodzimej hard SF - Science Fiction i Głos Lema pt. Wizjonerzy, epigoni, sceptycy, fantaści. Z racji sporej objętości tychże cegieł (łącznie 1350 stron) nie każde opowiadanko zostało wzięte pod lupę; zresztą, gdyby tak było, tekst zająłby cały numer CzF, a mi pisanie tegoż parę tygodni. Mam nadzieję, że jakąś esencję całości udało mi się wychwycić.

sobota, 25 sierpnia 2012

“Lalka” i Alka

Alkaloid Głowackiego na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie inteligentnej gry z polską tradycją literacką. Dopisanie dalszych losów Wokulskiemu w alternatywnej Polsce wygląda na porządny rodzimy steampunk, chempunk czy inny new weird, a może i ciekawy przyczynek do dyskusji z polską tradycją literacką czy historią. To z pewnością fantastyczna wycieczka na trochę mniej eksploatowane tereny – lubimy średniowiecze, ostatnio drugą wojnę światową i okolice, czasem romantyzm, ale rodzima tradycja pozytywistyczna? Jeśli fantastyka operuje mitem, to fantastyka faktycznie ostatnio odgrzała nam narodową mitologię, przypominając nam Konrada Wallenroda, Króla-Ducha, powstańców warszawskich i królów wawelskich. Ale pozytywiści raczej słabo nadają się do mitologizacji, choć epoka ta powinna być bliska każdemu przyzwoitemu miłośnikowi SF, bo i Juliusz Verne, i steampunk, czyli i retro SF, i SF retro. No tak, ale nie u nas.
 
U nas nie kojarzy się z Imperium Brytyjskim ani Dzikim Zachodem i budowaniem potęgi, ale z Nad Niemnem, germanizacją, rusyfikacją i – chyba – Wokulskim, mitologicznym polskim self made manem, co to też na poły romantyk. Pokusić się o fantastyczną kontynuację jego historii można, co też uczynił Głowacki.

Szybko okazuje się, że Wokulski jest właściwie doskonale zbędny i można go zastąpić dowolnym dziewiętnastowiecznym Kulczykiem czy Cejrowskim. Więcej, stanowi pewien zgrzyt w konstrukcji historii alternatywnej, jaką jest Alkaloid. W powieści występują bowiem takie postacie jak Albert Einstein, Winston Churchill, Nikola Tesla, Ada Byron, Thomas Carlye czy Oswald Spengler – postacie, poza Wokulskim, wzięte z rzeczywistości, nie z klasyki literatury. Zabawy literackie, w których Prus spotykałby Łęcką, a Sienkiewicz poszedłby na piwo z Kmicicem fajne są w eksperymentach głównonurtowych, ale niekoniecznie w porządnej fantastyce. Żeby jeszcze ów Wokulski miał cokolwiek wspólnego z literackim pierwowzorem (w końcu wszyscy jesteśmy postmodernistami), ale nie ma nic. Przez to sprawia wrażenie wabika na czytelnika, podobnie jak pseudonim wybrany przez autora. Jest doskonale wymienialny jako osoba odkrywająca sekret produkcji (destylacji) Alki z afrykańskiej rośliny, cwany kupiec i po części polityk, wreszcie jakiś prawie totalitarny władca świata, Imć Hermenegeuta Wokulski. Ochoczo zażywać Alkę i w stanie supermocy dokonywać rozwałki też potrafi, a jakże.

Lalka Prusa wydaje się być zatem kontekstem pozornym. Jest też nim Lód Dukaja. Podróż Witkacego koleją transsyberyjską oczywiście przypomina nam peregrynacje Benedykta Gierosławskiego, a i Rosja ogarnięta rewolucją też przypomina bogaty krajobraz ideowy, gdzie odłamów i herezji jest więcej niż u protestantów. Ale u Dukaja sekty, prawdziwe i wymyślone, czemuś służyły, choćby pytaniom o sensowność naszych własnych przekonań i wiar – u Głowackiego jedynie przypominają o owej anarchochrześcijańskiej tradycji Rosji, która nam się kojarzy głównie z carskim zamordyzmem w wersji soft i bolszewickim w wersji hard. Tłuką się tutaj z rewolucyjnym pozdrowieniem jedni z drugimi. Chociaż poza tołstojowcami, ci się nie tłuką, bo to pacyfiści nieuleczalni; jak widać, hipisi nie odkryli Ameryki.

Więcej jest za to różnych tradycji SF – „karty żakardowe” i alternatywne wobec elektrycznych silniki arpegiczne i selenitowe napędzające m. in. latające welocypedy kojarzą się ze steampunkiem; „narkotyczność” połączona z „wszechmocą” z Dickiem (Ubik, Trzy stygmaty Palmeta Eldritcha). Czwarta, skandynawska część powieści, trochę zaskakuje pozytywnie. Pojawia się porządna dialogowość idei (spory naukowców) i spekulatywność, powieść zahacza o „postludzką” hard SF, a wizja zuniformizowanego społeczeństwa o antyutopię. Problem władzy absolutnej dla każdego rozwiązywał ostatnio Dukaj w Science Fiction; Głowacki skupia się głównie na problemie władzy politycznej, totalitarnej („jak pozbyć się władzy nie używając władzy”), ale dobre i to.

Czytelne są echa problemów nauki, dotyczących nie tylko możliwości podróży w czasie, ale też problemu Einsteina z zaakceptowaniem losowości wszechświata („Świat nie jest kasynem), symetrii i jedenastu wymiarów. Po części ma to jakąś wartość edukacyjną, po części jest typowym SF-owym ściemnianiem, nie pozbawionym jednak pewnego uroku, jak choćby w opisie maszyny do podróży w czasie.

W Alkaloidzie mamy czystą akcję, azjatycką kopaninę, rosyjskie (czy hollywoodzkie) epickie kino wojenne, intrygi szpiegowskie i polityczne, a nade wszystko klimat wielkiej przygody w retro-egzotycznych klimatach, migających jak krajobrazy widziane z okien kolei transsyberyjskiej. Chiny, Rosja, Polska, wreszcie Skandynawia – dla każdego coś miłego, wszystkie o różnym stopniu alternatywności i przyszłościowości. Ani to Lalka, ani Lód, raczej fantastyczny Indiana Jones. Wokulski w pewnym momencie siłą woli i Alki kreuje całą „interzonę Polska” prawie dosłownie pstryknięciem palców – gdyby stworzył dowolnie inny kraj, niewiele by to zmieniło.

Szkoda tylko, że ze spekulacji Głowackiego niewiele wynika. W serii Zwrotnice czasu alternatywność historii służy czemuś, chociażby pytaniom o „wrodzone” i „nabyte” cechy Polaków, które owa inność fantastyczna wydobywa, o redefinicję pojęcia „honoru”, „patriotyzmu”, o sens bądź bezsens naszego zamiłowania do ofiarnictwa, tradycji romantycznej etc.

Minusem jest fatalna jakość druku wycinków prasowych „z epoki” – mikroskopijne dziwne czcionki na ciemnoszarym papierze gazetowym graficznie są fajne, ale dla oczu to mordęga. Nie lubię też sztucznego nabijania objętości książki dzięki zasadzie rozpoczynania rozdziałów od stron nieparzystych, przez co Alkaloid jest grubszy o kilkanaście kartek.

Jeśli ktoś lubi jednak steampunkowy klimat i SF-ową gadżeciarskość bez wyciągania konsekwencji, przygodowy klimat, intrygi i pojedynki, bez przywiązywania się do bohaterów (co część to inny bohater), może się powieść Głowackiego spodobać, choć na przesadną dramaturgię nie ma co liczyć – skoro postacie mogą się multiplikować kopizatorem, a za pomocą Alki dokonywać bilokacji i tworzyć zastępcze moduły osobowościowe, trudno się na poważnie przejmować ich losami, bo często śmierć okazuje się pozorna. Poszczególne części robią wrażenie dziwnie odmiennych fragmentów patchworkowej konstrukcji. Kto wie, może jako zapowiadana powieść graficzna będzie bardziej udana, w literackiej wersji pozostawia spory niedosyt.

Aleksander Głowacki, Alkaloid. Powergraph, Warszawa 2012.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Lipiec 2012

Kolejne miesięczne sprawozdanie lekturowe – chcę wyrobić pewną zwięzłość, bo inaczej recenzje rosną mi do niebotycznych rozmiarów.

Sławomir Mrożek – Dramaty (Śmierć porucznika, Vatzlav, Ambasador, Alfa, Portret)
Michał Protasiuk – Punkt Omega
Aleksander Głowacki - Alkaloid
Michael Marcus Thurner – Podróż Thurila
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona, Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)
Maciej Zaremba Bielawski – Higieniści
Lee Silver – Raj poprawiony
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona, Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)

Mrożek, podobnie jak Gombrowicz, bardziej mi „leżał” w liceum (były to nareszcie jakieś lektury, które dały się czytać), dziś leży mi umiarkowanie. Śmierć porucznika to dość banalne rozliczenie z martyrologią romantyczną. Podobał mi się antytotalitarny Ambasador, wyglądający na „wałęsowski” Alfa i „rozliczeniowy” Portret. Mrożek wydaje się dotknięty klątwą dwudziestego wieku, który odkrył egzystencjalizm, względność, nicość i inne takie. Podoba mi się antytotalitarna wymowa dramatów, ale już niekoniecznie odmitologizowująca. Wolę literaturę mitotwórczą (Tolkien, Marquez, Szostak) i generalnie budowanie nowych całości od rozkładania na czynniki pierwsze.

Dalej – Punkt Omega Protasiuka, którego książki poznaję niechronologicznie. Punkt Omega to światostwórczo raczej Uczta Wyobraźni niż SF bliskiego zasięgu (Struktura, Święto rewolucji). Ale już w tej powieści widać zamiłowanie autora do fabuł sensacyjno-kryminalnych-szpiegowskich, do podbudowy filozoficznej i religijnej. Czyta się to jeszcze dość topornie i widać pewne podobieństwo do Szydy w traktowaniu fantastyki jako powieści idei. I Szyda, i Protasiuk są z Poznania, Szyda jest co prawda bardziej ortodoksyjny religijnie, ale i u Protasiuka też tu i ówdzie religia wyłazi spod filozofii. Zamiar okrutnie ambitny, fantastyczna powieść idei (starcie determinizmu z indeterminizmem) przełożona na fabułę i na świat, gdzie ów spór nie tyczy tyle fizyki, co filozofii i socjologii – książka celuje bardzo wysoko i podejrzewam wpływ wielu mądrych lektur. W późniejszych utworach Protasiuk zyskuje zdecydowanie na czytelniczej atrakcyjności, nie tracąc na głębi. Polecam, choć Punkt Omega ma tu najwęższy krąg docelowy odbiorców. Takie hard SF, gdzie ‘science’ to nie fizyka, a filozofia. Autora fascynuje też rewolucja – patrz późniejsze Święto rewolucji, które było na tyle bogate, że wymiękłem przy pisaniu recenzji.

Alkaloidowi poświęciłem oddzielny tekst, tu dodam tylko, że powieść wygląda jak stworzona przez jakiś „SF generator” – ładujemy 60 % akcji, 30 % steam-chempunkowych dekoracji, doprawiamy szczyptą modnej „polskiej fantastyki”, (żeby zachęcić fantastów rozkochanych w polskiej tradycji) i Dickiem (chcąc zachęcić miłośników pokręconych klimatów) i wychodzi nam Alkaloid. Nawet nie jest to złe, ale zabrakło najważniejszego składnika. A porównanie tej powieści z Dukajem (Playboy)? Pewnie, tyle że u Dukaja fabuła jest pretekstem dla wykreowanego świata, a u Głowackiego odwrotnie – pościgi, intrygi i kopanina, a w tle dekoracje. Wydmuszka to nie to samo co jajko, choć wygląda bardzo ładnie.
 
Podróż Turila Michaela Marcusa Thurnera (Austria) jest dość przeciętną realizacją space opery dwudziestopierwszowiecznej, ale to, że jest nie do końca na poważnie to za mało, by stawiać w szranki z Ijonem Tichym. Do Douglasa Adamsa też daleko. Tanatolog-grabarz Turil kontra Kitarzy, kreawatarzy (skopiowane świadomości pośmiertne), sfery statków i ich sternicy. Mogą się podobać różne kreacje Obcych i sztucznych (sztuczno-ludzkich) inteligencji, ale niewiele z tego wynika. Powieść dla fanów SF kombinatorskiej, ale jest to kombinatoryka w obrębie tradycji gatunku, nowej jakości nie zauważyłem, nie ma tego spojrzenia w otchłań, co u Lema i Wattsa. Choć, słabo zasygnalizowany problem sztuczności Łysego Wora (powieściowego kawałka wszechświata) jest zasygnalizowany, może więc autor myśli o jakimś wyjaśniającym ciągu dalszym. Fanów „przygodowej”, rozrywkowej SF (sam liczyłem na coś takiego) też nie usatysfakcjonuje, choć finałowe suspensy trochę wynagrodzą cierpliwość czytelnika. „Poważne” traktowanie śmierci wydaje się być dziwne w świecie, gdzie owa śmierć jest umowna, a biologiczna nie oznacza końca egzystencji, bo można się pośmiertnie skopiować i zostać kreawatarem. Śmieszna powieść specjalnie nie jest (choć na groteskowość czasem się sili), podbudowa naukowa jest przeciętna, jako rozrywkowa przygotówka też przynudza – chyba do końca nie usatysfakcjonuje nikogo, choć trochę świeżego spojrzenia na gatunek space operę jest. Trzy plus w skali szkolnej.

Kolejny zaległy w trzech czwartych Lem oczywiście nie rozczarowuje (tom XVIII Dzieł Zebranych Agory, czyli Wielkość urojona, Biblioteka XXI wieku, Prowokacja i Golem XIV). O każdym utworze można pisać sążniste eseje. Fascynuje/wkurza doszukiwanie się przypadkowości w powstaniu Układu Słonecznego, świadomości (Das kreative Vernichtungsprinzip. The World as Holocaust) czy ewolucji, co  wydaje się jakąś obsesją i prywatnymi porachunkami z ideą „wyższego sensu” czy zjawisk teleologicznych. U Lema sensy powstają oddolnie, nie odgórnie. Fascynuje żelazna logika myślenia i wkurza pisanie z perspektywy naukowej prawdy absolutnej. W przeciwieństwie do wielu naukowców, według Lema nauka współczesna wcale nie zachwiała tradycyjnym scjentyzmem i wizją świata jako mechanizmu/organizmu, ale nawet go spotęgowała, tłumacząc rzeczy niewytłumaczalne statystyką i aberracjami kwantowymi; by zaszło cokolwiek, wystarczy odpowiednio długo poczekać. Chylę czoła przed rozumem (u Lema – Rozumem), umożliwiającym takie wzloty wyobraźni i spekulacji. Ale klękać nie mam zamiaru.

I, jak zwykle, trochę niefantastyki i niebeletrystyki. Świetni są Higieniści Macieja Zaremby Bielawskiego, książka o eugenice negatywnej i sterowanej przez państwo. Historia eugeniki jeży włos na głowie, setki tysięcy ludzi, głównie kobiet, wysterylizowano po to, by nie pogarszały jakości „puli genów”, „zdrowia narodu”, czy jak to zwał. Pewnie, że zazwyczaj nie było to „rasowe”, bo by się kojarzyło z nazizmem, ale w praktyce wyglądało bardzo podobnie. Powody były różne – jeśli ktoś był chory psychicznie, miał problemy z alkoholizmem, depresją, a nawet… był bezrobotny i lubił prowadzić „wędrowny tryb życia”, miał spore szanse na przymusową bezdzietność. By takim „ludziom klasy B” zatrzymać rozrodczość, do czego pretekstem były teorie naukowe o dziedziczeniu. Autor kompetentnie omawia dzieje tej poronionej idei w każdym kraju, gdzie występowała, w tym propagowanie jej w międzywojennej Polsce przez ministra zdrowia Tomasza Janiszewskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Marię Pawlikowską-Jasnorzewską. U nas jakoś nie chwyciło – byliśmy na szczęście za mało europejscy, a za bardzo zacofani i katoliccy.
Najciekawsze było dla mnie szukanie genezy owej idei – autor widzi ją w darwinizmie społecznym i w protestantyzmie, z jego doktryną łaski dla wybranych (ci, którym się lepiej powodzi, są ‘wybrani’ przez Boga). Kraje katolickie generalnie wyśmiały takie pomysły, tam eugenika ograniczyła się do rożnie rozumianego „świadomego macierzyństwa” (tu dostaje się i niechętnemu temuż katolicyzmowi, więc jestem spokojny o obiektywizm autora). Katolik nigdy nie wie, czy jest zbawiony, czy potępiony, musi się często spowiadać itd. – u protestanta łaska zależy od Boga i ją WIDAĆ (jej znakiem jest powodzenie życiowe), więc jeśli należy on do klasy średniej, płaci podatki, to jest zwolniony od litości nad biedakiem i alkoholikiem, więcej, jest taki dla niego raczej obiektem pogardy, którym ma się zajmować państwo. A że państwo tacy kosztują, to najlepiej, żeby się w ogóle nie pojawiali. W przedwojennym Poznaniu kalek było pełno, mieszkając w powojennej Szwecji autor nie widział ich wcale.

Uzupełnia się z tą książką popularnonaukowa książka Raj poprawiony. Nowy wspaniały świat? Lee Silvera, dość dawno napisana (lata 90-te) i pewnie w dużym  stopniu już nieaktualna, ale można jeszcze dostać na przecenie. Ta dla odmiany mówi o eugenice (przechrzczonej na reprogenetykę) pozytywnej i prywatnej, komercyjnej. Momentami to czysta SF – otóż spekulowany podział na coraz bardziej modyfikowanych genriczów” i „naturali”, których nie będzie stać na polepszanie genów (począwszy od likwidacji dziedzicznych chorób, a skończywszy na…?) doprowadzi do podziału na elojów i morloków za jakieś kilkaset lat. Autora to niespecjalnie przeraża zresztą, bo przecież bogatsi i dziś zapewniają dzieciom lepsze szkoły i lepszy start, to czemu nie lepsze geny, po co ryzykować narkomanię czy depresję? Silver opisuje, co już można zrobić z zarodkiem i co będzie można robić w niedalekiej przyszłości; „kreowanie” naszego dziecka będzie czymś w rodzaju kreowania postaci w Simsach czy RPG, a jeśli wspólna pula genetyczna moja i partnera nie wystarcza do stworzenia ‘superdziecka’ możemy ją generalnie pozmieniać albo zupgrejdować, dodając np. radiotelepatię albo skorzystać z gotowca, klonując Toma Cruise’a. Brzmi jak SF, na którą autor się zżyma, bo jej autorzy mącą ludziom w głowach, traktując na równi to, co już w nauce można i to, czego nie można. Cóż, autor też mąci, utożsamiając zarodki z komórkami naskórka, tak samo niezasługującymi na jakieś specjalne traktowanie. Będzie nowy wspaniały świat, spełniona utopia, biologiczna i społeczna „linia oporu” przesunięta bardzo daleko – ale raczej tylko dla bogatych.