sobota, 22 stycznia 2011

Marcin Wolski - Pies w studni

Powieści Marcina Wolskiego są dość rzadkim przykładem popkultury  konserwatywnej , takim Danem Brownem a rebours, gdzie niecne spiski knuje nie, dajmy na to, Kościół Katolicki, a siły postępu, tolerancji i politycznej poprawności. Dla jednych  będzie to magnes czytelniczy, dla innych skuteczna antyreklama – niemniej, pomijając ideologię, jest to porządna literatura rozrywkowa, w swojej klasie bardzo dobra. Nie spodziewajcie się zresztą dydaktycznej czytanki – bohaterowie Wolskiego nie stronią od różnych przyjemności, zwłaszcza seksu, niekoniecznie małżeńskiego.
„Pies w studni” ma pomysłów na kilka powieści, szkoda tylko, że autor czasem zbyt skupia się na sensacyjnej intrydze, ale to już stała cecha fabuł Wolskiego – wada czy zaleta, zależy dla kogo. Początkowo akcja toczy się w renesansowych Włoszech, gdzie bohater – Alfredo Derossi – malarz i filozof o libertyńskich zapędach - „wymyśla” Oświecenie (a w konsekwencji i naszą epokę), będąc kimś w rodzaju Leonardo Da Vinci i Giordano Bruno jednocześnie, ale o większym wpływie na losy świata –  ta część powieści faktycznie może nasuwać skojarzenia z Umberto Eco, jakie miał jeden z recenzentów – zresztą w ogóle nie jest ona „młotem na lewicę”, dlatego czytając ją, sądziłem, że wydawca pomylił notkę z okładki. Postmodernizm całkowity, bohater cytuje Darwina, zastanawia się nad elektrycznością itd., jednak klimat epoki oddany jest wiarygodnie, i z powodzeniem mogłaby to być powieść historyczno-fantastyczna, coś jak Narrenturm Sapkowskiego (czarownice i stosy też tu mamy, choć o innej trochę motywacji, jak się okazuje).

Potem jednak powieść wykonuje kilka zaskakujących wolt fabularnych, akcja przenosi się w czasy współczesne, czytelnicy (przynajmniej ja) robią głośne „buu”, a powieść zaczyna sprawiać wrażenie zlepionych z kilku samodzielnych części, dopiero potem posklejanych i podretuszowanych tak, by do siebie pasować. Robi się z tego „komiks prozą”, chociaż mimo wszystko autorowi udało się kilka razy mnie zaskoczyć kolejnymi zawirowaniami fabularnymi i niebanalnymi spostrzeżeniami. Potem na szczęście znów jest lepiej, okazuje się, że nie o samą intrygę tu chodzi. Mamy w powieści i ostrą satyrę na dzisiejsze media, i historię dość radykalnego nawrócenia, a także odnowy religijnej… i też pewien antyutopijny projekt … jednak utopii, bo wymarzonym przez autora punktem docelowym naszej cywilizacji jest świat rzetelnych, nie manipulujących mediów; świat, gdzie możliwe jest, że taki, dajmy na to, Jerzy Urban albo Larry Flynt zwijają interes, albo lepiej, zakładają Telewizję Niepokalanów. Co jest tu większą fantastyką, zastanawiałem się czytając, podróże w czasie czy takie coś?  Autor wykazał się też pewnym profetyzmem, bo przecież opisane przez niego idealne, rzetelne media, i pewna odnowa duchowa, miały przecież miejsce – w kwietniu 2005 roku. (Albo 2010 [dop. później])

Mimo że powieść jest nierówna i „posklejana” – warto. Jest ciekawym przykładem „antykomercyjnej komercji” – mamy wyrazisty sprzeciw wobec ogłupiającej popkultury w powieści będącej przecież jej częścią, i czerpiącą obficie z jej dorobku (trochę seksu i trochę trupów od czasu do czasu, poza tym postmodernizm i puszczanie oka do czytelnika). Jest już dość stara, wydana w okolicach 2000 roku, zdobyła swego czasu trochę rozgłosu w fantastycznym światku i z perspektywy czasu została uznana za szczytowe osiągnięcie autora.  Chociaż taki „Alterland” też był dobry.

(recenzję pisałem w marcu 2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga