środa, 5 września 2018

Wrzesień zapowiedziany



Co ciekawego do poczytania ukaże się we wrześniu? Wybór mocno subiektywny, oznacza tylko to, co ja bym przeczytał, gdybym miał więcej czasu. Być może nie wszystkie książki mają we wrześniu premierę premier, niektóre to wznowienia, niektóre ukazały się pod koniec sierpnia.

Paweł Lisicki – Epoka Antychrysta, Fabryka Słów
Cenię sobie „Dżihad i samozagładę Zachodu”, cenię nawet „Przerwę w pracy”, która nie spodobała się Łysiakowi. Lisicki jest mocny teologicznie, intelektualnie, doceniała go za to nawet Wyborcza (ajaj). Tym razem nie publicystyka, tylko powieść – i to SF, skoro przyszłość, a tematyka wygląda na bliźniaczo podobną do niedawnego „Ostatniego konklawe” Marcina Wolskiego. Lewacy się śmieją z prawackiego lamentu nad możliwym upadkiem rzymskiego katolicyzmu, ale sprawa jest jak najbardziej poważna. Jeśli będzie dobra i pojawią się jakieś sugestie, że może Zajdel, może nominacja – bojkot murowany.

Neal Stephenson – Epoka diamentu, MAG
Nowe tłumaczenie „Diamentowego wieku” Neala Stephensona, powieści, którą każdy szanujący się nerd znać musi i powinien. Czytałem, mam stare wydanie Zyska, podobała się, po tylu latach wywietrzała z głowy. Pamiętam tylko miks klimatów japońskich, wiktoriańskich i cyberpunkowych i nanotechologiczne kreowanie czegokolwiek z powietrza.

Joe Hill – Dziwna pogoda, Albatros
Syn Stefana Kinga też pisze dobre książki – tyle wiem. Zachwyty nad poprzednimi były aż podejrzane. Tym razem dostajemy cztery minipowieści. Może wypadałoby coś przeczytać w końcu, a?

Harlan Ellison – To, co najlepsze. Tom 2, Prószyński i S-ka
Klasyka klasyki, bezkompromisowa twarda fantastyka. W Polsce go nie znają albo nie chcą znać, „Ptak śmierci” walał się po przecenach. Pewnie za ciężkie, za gęste dla przeciętnego czytelnika. Owszem, ale nie odbierałem tych opowiadań jako największego hardcoru ever.

Anna Brzezińska  Woda na sicie, Wydawnictwo Literackie
Nareszcie powieść fantastyczna autorki sagi o Twardokęsku – może odrobinę mi nie leżeć, bo temat inkwizycji i czarownic uległ gigantycznej mistyfikacji, ale – czytałbym.

Stanisław Lem, Ewa Lipska – Boli tylko, gdy się śmieję…, Wydawnictwo Literackie
Stanisław Lem, Stanisław Bereś – Tako rzecze Lem, Wydawnictwo Literackie
Rany, ile ten Lem pisał, jak bogate życie intelektualne prowadził. Po korespondencji z Mrożkiem i Kandelem przyszedł czas na Ewę Lipską. A wywiadu-rzeki z Beresiem lata nie wznawiano, bo Lem strzelił focha. Dla lemologów i lemofilów raczej, więc po części i dla mnie.

Philip Wilkinson – Architektura – wizje niezrealizowane, Rebis
Była książka o historii niebyłej (niejedna), geografii niebyłej, przyszedł czas na architekturę. Kocham spekulacje wszelkie, więc i do niej zajrzałbym.

Jason Schrierer  Krew, pot i piksele, SQN
Kiedy byłem małym chłopcem, najpierw chciałem być pisarzem, potem wysępiłem od rodziców atarynkę z Pewexu i mi trochę przeszło, wolałem zostać twórcą gier, z braku zdolności do programowania tłukłem levele do Robbo i Boulder Dasha Constructora. Być może po przeczytaniu tej książki uznałbym, że całe szczęście, że nim nie zostałem. Albo wręcz przeciwnie.

John D. Barrow – Nowe teorie wszystkiego, Copernicus Center Press
Lubię książki popularnonaukowe, ale pisane tak, żeby nawet taki tępy humanista jak ja mógł je jako tako ogarnąć. A zamiłowanie do "teorii wszystkiego" zostało mi po "Gnieździe światów" Huberatha. Autor 
pozwala nam spojrzeć na problemy stojące przed naukowcami poszukującymi Teorii Wszystkiego od strony fizyki, astronomii, kosmologii, filozofii, matematyki, logiki, biologii, historii czy religii, dzięki czemu otrzymujemy pełny obraz i dowiadujemy się, dlaczego dotąd nie udało nam się dotrzeć do ostatecznego rozwiązania". 

Michał Heller - Ważniejsze niż wszechświat, Copernicus Center Press
Też trochę w temacie "pytań ostatecznych". Ksiądz profesor pyta o sens, może nawet o Sens. Zapowiadana jako bardzo osobista książka autora "Filozofii przypadku" - na pewno warto.

Agnieszka Sudomir  Szablon, Genius Creations
SF bliskiego zasięgu o nowym wspaniałym świecie. Zapowiedź wygląda jak coś dla fanów „Czarnego lustra”, czyli dla mnie.

Frances Gies, Joseph Gies  Życie w średniowiecznym mieście”, Znak
Rekomendacja GRR Martina na okładce pewnie podkręci sprzedaż. I raczej jest gwarancją, że nie będzie przesady w drugą stronę i obraz epoki nie będzie zanadto cukierkowy. Zajrzałbym.

George Saunders – Lincoln w Bardo, Znak
Ależ to chwalą, aż nieprzyzwoicie – książka co najmniej dekady, czemu nie wszechczasów. Ale Man Booker Prize, Michał Kłobukowski jako tłumacz, porównania z Gaimanem (jest odrobina fantastyki, hura), wojna secesyjna w temacie – może te ochy i achy nie są na wyrost.

Omar El Akkad  Ameryka w ogniu, W.A.B.
Książka ukazała się pod koniec sierpnia. Ameryka podzielona na małe państewka, marzenie każdego libertarianina, tu ukazane jako wizja koszmarna i apokaliptyczna. Druga wojna secesyjna w 2074 roku. Porównują z „Drogą” McCarthy’ego i „Spiskiem przeciwko Ameryce” Rotha – znam, podobało się.

Poza tym masa innych ciekawych rzeczy, biografia Mao (Prószyński), powieść Guillou o feralnym roku 1668 (Sonia Draga), opracowanie „Religie dawnych Słowian” Sikorskiego (Wydawnictwo Poznańskie). Łatwiej byłoby pewnie powiedzieć, po co nie sięgnę – po nowego Coelho („Hipis”), po sto pięćdziesiątą książkę Remigiusza Mroza („Kontratyp”), po kolejnego Richarda Dawkinsa („Opowieść przodka”), bo mi podpadł ateizmem zanadto wojującym. Ominę też szerokim łukiem wszelkie powieści obyczajowe, romanse, ezoterykę, większość kryminałów i sensacji, większość young adult i cokolwiek, co wyda "Krytyka Polityczna" ;)

Są też komiksy, ale daruję sobie szczegółową rozpiskę. Nadmienię tylko, że we wrześniu wychodzi sporo rzeczy dla komiksowych patriotów – trzeci tom "Bradla" (Egmont), "Pochód zimowy” o wojnie bolszewickiej (IPN), wreszcie „100 na 100. Antologia komiksu na stulecie odzyskania niepodległości” (WSiP). Zestaw nazwisk jest tu imponujący – Polch, Janusz, Kołodziejczak, Parowski. Mniej patriotyczni zajrzeć mogą do „Brygady żydowskiej” Marvano (Egmont) i do "Nienawidzę Baśniowa” (Non Stop Comics) – o 40-latce w ciele 6-latki robiącej rzeźnię w fairylandzie, już mi się podoba. Raczej nie przepadam za anime/mangą, może przekona mnie „Battle Angel Alita" T. 1 (JPF), skoro Robert Rodriguez zrobił z tego film, a James Cameron napisał scenariusz. Trailer robi wrażenie.

Jeszcze wspomnę o serialach – lada dzień pojawi się kolejna odsłona „Iron Fist” – wiem, marudzili zgodnym chórem widzowie i krytycy, ale mi się jeszcze podobało. Choć konwencja zaczyna się wyczerpywać, drugie sezony „Jessiki Jones” i „Luke Cage’a” pozostawiły mnie obojętnym, cała nadzieja w Punisherze i Daredevilu, niecała – w Iron Fiście. Rusza też „American Horror Story” – myślałem, że serial się powoli kończy, ale ostatni, „polityczny” sezon dał radę. Jakie wizje rodzą się w twórcach autorów przerażonych trumpowską Ameryką, to samo w sobie przyprawia o grozę...



Paweł Lisicki ‹Epoka Antychrysta›Omar El Akkad ‹Ameryka w ogniu›George Saunders ‹Lincoln w Bardo›Stanisław Lem, Ewa Lipska, Tomasz Lem ‹Boli tylko, gdy się śmieję…›Stanisław Lem, Stanisław Bereś ‹Tako rzecze Lem›Agnieszka Sudomir ‹Szablon›Harlan Ellison ‹To, co najlepsze. Tom 2›Frances Gies, Joseph Gies ‹Życie w średniowiecznym mieście›John D. Barrow ‹Nowe Teorie Wszystkiego›Jason Schreier ‹Krew, pot i piksele›Neal Stephenson ‹Epoka diamentu›Philip Wilkinson ‹Architektura – wizje niezrealizowane›Joe Hill ‹Dziwna pogoda›Anna Brzezińska ‹Woda na sicie›Michał Heller ‹Ważniejsze niż Wszechświat›

poniedziałek, 3 września 2018

Bajka o pastorze i wiedźminie

Pierwszy września nastrajał mnie zawsze bardziej depresyjnie niż Walentynki, Wigilia i Sylwester razem wzięte, i tak zostało, choć edukację instytucjonalną mam dawno za sobą. "Summer almost gone", jak śpiewał Jim Morrison, tyle że bez "almost". Może naczytałem się w gówniarskim wieku lamentów podstarzałych hippisów w "Tylko Rocku", jojczących nad własną minioną młodością, to potem odbiło mi się to czkawką i przejściem do podobno wiecznie młodej duchem fantastyki? Nawet by pasowało, skoro inicjacja w rock przypadła na bardziej szczeniackie lata niż inicjacja w fantastykę. Namiętne kupowanie "Nowej Fantastyki" to rok 1995+ (przedtem - okazjonalne), ale "Tylko Rock" miałem komplet od początku (rok 1991?), czemu towarzyszyło kupowanie hurtem kaset Taktu zgodnie z wytycznymi redaktorów, którzy przecież wiedzieli, co dobre i dlaczego Guns'n Roses jest cool, trendy i jazzy, ale Bon Jovi to obciach, kiła i żenada. Zahaczyłem nawet o tak dziś obce mentalnie rzeczy jak Joy Division i The Cure, łykało się wszystko, co panowie redaktorzy polecali. Dziś został się z tego ino Queen i King Crimson, Nirvany nie dam rady słuchać, Gunsów - czasem owszem. Ale to licealne czasy, fantastykę odkryłem ciut potem, pierwsza lektura Tolkiena to gdzieś 3-4 klasa, podobnie Diuna i, haha, Xanth (czytało się to najlepiej, choć z pełną świadomością, że dziecinada). Potem Dick, Sapkowski i poleciało. Oczywiście skrajnie upraszczam tezę, że rock to dół i depresja, a fantastyka to radocha i fun, tym bardziej, że i w fantastyce ciągnie mnie do mroku, byle w umiarkowanych dawkach (King czy Gaiman - tak, Masterton i Ketchum - nie, Lovecrafta też nie udało mi się polubić).

Dziś o kolejne złapanie doła tym łatwiej, że zaczyna w moim przypadku mijać już nie tylko lato kalendarzowe, ale te metaforyczno-życiowe. Testując możliwości własne i czytelników postaram się wrócić do blogowania i wrzucać tu swoje refleksje - może regularnie, co tydzień, zobaczymy jak wyjdzie. Odkąd parę lat temu umożliwiono mi gościnne występy na łamach wnas.pl, zarzuciłem wrzucanie na bloga czegokolwiek, zresztą, fejsbuk skutecznie dobił blogowanie, a na razie nie widać kandydatów na dobicie fejsbuka. Chyba że setki małych, alternatywnych fejsbuczków...

Od paru lat przestałem też być specjalnie oczytany w fantastyce i czasy, kiedy byłem na bieżąco z tym, co się dzieje i jednocześnie łykałem klasykę to już odległa przeszłość. Przyczyn tego jest masa, bo i są inne rzeczy do czytania, bo i konkurencja filmowo-serialowo-komiksowo-growa jest silna, bo może i mózgownica nie ta. Najbardziej boję się, że po prostu umysł jest już tak nasycony setkami światów o różnych zasadach, że po prostu trudno to ogarnąć. Plączą się, wirują i kiełbaszą w głowie meta-multi-wszechświaty Dukaja, Kołodziejczaka, Grzędowicza, Piskorskiego, Maszczyszyna, Guzka, Jakuba Nowaka i setek innych autorów - a ilu wciąż nie znam, ostatnio widzę, że wydawnictwa Genius Creations czy Novae Res wydają sporo nowych autorów, streszczenia i blurby brzmią zachęcająco. Trzeba być Maćkiem Parowskim, by to ogarnąć. Reguł nie ma żadnych, fantastyka stała się "krainą wszechmożliwości", musi podkręcać bębenek atrakcyjnością scenograficzną, bo rzeczywistość w pewnych aspektach przegoniła dawno fantastykę. Z drugiej strony, ma się wrażenie, że w tej krainie obfitości właściwie nie ma co czytać - nie widać na horyzoncie autora tak przebojowego i wybitnego jak Dukaj, Sapkowski, Grzędowicz. Remigiusz Mróz? Raczej nie zostanę jego czytelnikiem. Albo udziwnienia, bo hard SF doszła już do ściany i trudno jej będzie przeskoczyć samą siebie, więc zżyna z sąsiednich konwencji. Albo masówka, a ludzie i tak wolą literaturę faktu. Jeśli już wybiorą opowieść, których jest przesyt, to raczej kolejny kryminał. Albo serial. Ta niewielka grupa, która wybierze fantastykę, bo będzie jej się chciało wejść w inny świat, też wybierze to, co zna - Westeros, Śródziemie, postapo, Hogwart, World od Warcraft czy co tam.

Wstyd się przyznać, ale nawet tak klasyczny cykl jak "Pan Lodowego Ogrodu" Jarosława Grzędowicza znałem dotychczas tylko z lektury dwóch pierwszych tomów. Czytałem je dawno, jakby w innej epoce (przed Smoleńskiem). Kiedyś trochę marudziłem, zdaje się, że w 2005 roku PLO ukradł Huberathowi Zajdla, którego kiedyś uwielbiałem bezkrytycznie niemal, choć szczerze mówiąc, "Miasta pod Skałą" to absolutnie przegięte dłużyzny. Czyta się Grzędowicza znakomicie, choć to bezczelna zżynka z całego worka konwencji, ale to, jak udało się połączyć - mega szacun, powieść jest jednocześnie heroic fantasy o queście władcy, który musi odbić tron, po drodze wtarabaniając się w masę kłopotów, i powieścią SF o eksploracji innej planety, gdzie eksperymentatorzy społeczni z Ziemi budujący tu paskudne totalitaryzmy (SF) to zarazem "źli bogowie" do pokonania (fantasy).

Nie udało się bez uproszczeń (czemu, do diaska, pierwsza odkryta planeta zamieszkana jest nie tylko przez humanoidów niemal ludzkich, różniących się tylko jakimiś trzeciorzędnymi pierdołami typu tętnice w innym miejscu, ale jako żywo przypomina ziemskie wikingowskie średniowiecze. No musi być taka, skoro rozgrywamy questy fantasy. Ale dramaturgia, bujna wyobraźnia (czasem rodem z Boscha czy innego horroru), budowanie napięcia, cliffhangery, postacie zapadające w pamięć - wszystko to piękne, nawet masa wypełniaczy średnio popychających fabułę jakoś nie przeszkadza. No i te libertariańskie akcenty przekazywane tu i ówdzie, ach, ta strrraszna prrrawicowa polska fantastyka. W tym świecie nie mieć broni to jak nie mieć ręki, Unia Europejska to "sto nadopiekuńczych rodziców", nikt nie ma prawa dyktować nam, co mamy jeść, pić i palić. I dobry król z bajki o bystretkach z pierwszego tomu, który okazał się złym królem, bo... zapewnił poddanym obfitość pożywienia - poddani kompletnie olali rolnictwo czy polowanie, nauczyli się nic nie robić, wszystko się posypało, nastąpił chaos, bardak i ogólna roszczeniowość. To jeden z tych morałów, który rozumiem, a wciąż nie mogę przełożyć na praktykę.

Zatem Grzędowicz bardzo ok. Podczas lektury musiałem sprawdzić, co to za piosenka "Porque ta vas" z "Nakarmić kruki" Carlosa Saury, tak wszechobecna w trzecim tomie. Sprawdziłem - jasne, że znam tą piosenkę i zna ją pewnie każdy, ale filmu nie widziałem, jest to pewnie jeden z tych, które jakimś cudem przegapiłem, odhaczony do jak najszybszego nadrobienia. Sądząc po fragmencie, w którym leci ta piosenka, podoba mi się już przed obejrzeniem...

Spośród obejrzanych ostatnio filmów niezłe wrażenie zrobił "Siedem minut po północy", zrobiony jak film fantasy z potworem - drzewem (entem?) gadającym głosem Liama Neesona, który nie jest filmem fantasy. Czym jest to gigadrzewo - a czym sobie krytycy zechcą, metaforą choroby (matka chłopca choruje na raka), może jungowskim "cieniem", czyli "złą stroną" chłopca, którą ten musi  zaakceptować (podkręcony przez Neesona-drzewo chłopiec robi co i rusz demolkę albo inną rozwałkę i właściwie jest to bardzo ok, pani dyrektor nie wywala go ze szkoły, a babcia macha ręką na tornado, które przewaliło przez jej salon). Na pewno potwór nie istnieje w filmie na takiej samej zasadzie co BFG z filmu Spielberga, nawet finałowy suspens trochę podkręcający "realny status ontologiczny" potwora niewiele tu zmienia. Podobne granie potworem siedzącym w głowie postaci widziałem niedawno w "I Kill Giants", tyle że tam była dziewczyna zamiast chłopca. Wykorzystanie języka fantastyki do opowiedzenia historii, które nią nie są - lubię takie niejednoznaczności, pogranicza gatunkowe,  jak zwał tak zwał.

W "Siedmiu minutach..." jako szkatułkową opowieść w opowieści dostajemy też bajkę o pastorze i znachorze, która wygląda, jakby powstała tylko po to, by mnie zirytować i zdezorientować niczym kota z Monty Pythona. Pastor jest "człowiekiem nauki", uważa naturalne metody leczenia stosowane przez "czarownicę rodzaju męskiego" czyli aptekarza od ziół, za szarlatańskie, godne jakiegoś Zięby co najmniej. Po lawinie hejtu w kazaniach aptekarz idzie z torbami (w naszych czasach jest wręcz przeciwnie i altmed kosi niezły hajs, ale mniejsza). Ciekawe, że "aptekarz" (apothecary) to w filmie określenie, które w języku angielskim wyszło z obiegu, chłopiec rozumie tylko "farmaceutę" (pharmacist). Niestety, córki pastora ciężko chorują i są już jednymi nogami na tamtym świecie, medycyna oficjalna nie pomaga, więc - domyślacie się - pastor w desperacji leci w te pędy do aptekarza po pomoc. "Zatem jesteś gotów wyrzec się wszystkiego, w co wierzysz, by uratować córki?", "Yes, of course", odpowiada pastor. Niestety, wybrałeś złą bramkę, pada odpowiedź, nie pomogę ci, córki umierają, game over, unhappy end.

Jakimż to prawem z jakiej okrutnej bajki, zastanawiacie się pewnie. Otóż morał dostajemy taki, że pastor - uwaga - stracił wiarę, bo przychodząc do aptekarza, dał dowód, że jej nie posiada - skoro gotów był "wyrzec się wszystkiego, w co wierzy", co tu jest rozumiane zapewne jako konglomerat wierzeń religijnych i przekonań naukowych ("man of science" i "man of faith" w jednym, niemal tak ja ja). A wiara - pada dalej uzasadnienie z ekranu - to już połowa uzdrowienia. Pastor, udając się do aptekarza, w którego metody do tej pory nie wierzył i postrzegał jak jakąś wiedźmę (wiedźmina), pokazał, że właściwie pal sześć Pan Bóg i nauka. Czyli gdyby... został przy Panu Bogu i nauce, to uzyskałby pomoc od nienaukowego i "pogańskiego" aptekarza? Skoro tak, to "pogański aptekarz" przyznaje tym samym, że pastor właściwie miał rację, nawet kosząc go z interesu, bo działał w zgodzie z samym sobą - dopiero przyjście po pomoc było zwątpieniem, a to grzech największy. Cóż to za pokrętna próba wiary - i właściwie taka, której nie da się zaliczyć, widzę tu jakiś błąd logiczny - ulęgła się w głowach scenarzystów? Może tu jednak wcale nie ma błędu, tylko ja tego nie ogarniam? Oczekiwałem jakiejś, ja wiem, pochwały poświęcenia dla córek - a tu tegoż brak. Albo jednoznacznego uznania słuszności któregoś z dwóch paradygmatów. A tu zwolennik paradygmatu nr 2 uważa, że zwolennik paradygmatu nr 1 zrobił fatalny błąd, wyrzekając się własnego i uznając rację drugiej strony - czy zatem głębszy przekaz nie brzmi aby "nie zmieniaj swoich poglądów, nawet jeśli widzisz, że możesz nie mieć racji, że od ich zmiany zależy życie twoich bliskich, a twoje postępowania zahacza o fanatyzm"? 
Swoją drogą, gdyby pastor w tej opowieści był księdzem katolickim, takie próby wiary zostałyby mu oszczędzone...

"Porque te vas" z "Nakarmić kruki"

Opowieść z "Siedmiu minut po północy"




piątek, 6 października 2017

O komiksie



Książkę non-fiction „Podwójna tożsamość bogów” (SQN 2017) Michał Cetnarowski zadedykował mamie, który podrzucała mu Batmany, Punishery i Spider-Many. Uległem urokowi tej wizji – oto matka, która nie tylko nie straszy latorośli, że jeśli będzie czytać te bzdury, pochłonie go ogień piekielny, demoralizacja albo stupor intelektualny – mało tego, sama podrzuca mu do poduszki takie historie, skutkiem czego syn zostaje redaktorem „Nowej Fantastyki”, po drodze nie wylatując przez okno, jak podobno czyniły to inne dzieciaki, chcące naśladować rozmaitych człowieków-nietoperzy czy pingwinów.

Wizja taka jest dla mnie totalną science fiction, kobiety z mojego otoczenia nie przejawiały nigdy choćby śladowego zainteresowania historyjkami obrazkowymi tudzież powieściami graficznymi. Sam natomiast, jako dzieciak, miałem dość imponującą kolekcję komiksów – Tytusy, Kajki i Kokosze, Thorgale i Domany; sporo było pieczołowicie wycinanych ze „Świata Młodych”. Żbiki i Relaxy przegapiłem, bo byłem za młody. Za to do dziś pamiętam pierwszy odcinek Yansa w „Świecie Młodych”, czytany przez sześcio- czy siedmioletniego brzdąca na polu, gdzieś na głębokiej podlaskiej prowincji, kiedy dorośli obok ostro zapieprzają przy żniwach – niezupełnie wiedziałem, o co chodzi, ale to było faajne. Te futurystyczne, ponure bunkry i te kółko na czole Orchidei, ech. Uwielbiałem Yansa za inny świat, ale humorem najbliższy był mi chyba Baranowski (postmodernizm, purnonsens i zabawy językowe), Tytusa i Kajka z Kokoszem dałbym ex aequo na drugim miejscu. Generalnie najbardziej ceniłem nie tyle fantastykę, co „przygodowość”, „westernowe” komiksy (i książki) nieźle mi podchodziły. Albo powieści Nienackiego i Niziurskiego.

Były oczywiście jakieś próby rysowania na własną rękę, całe zeszyty poświęcane na radosną twórczość, w tym nieukończoną adaptację cyklu Karola Maya „Szatan i Judasz” (w gigantycznych nakładach walał się ten cykl po kioskach), o ile pamiętam, nie ukończyłem adaptować nawet pierwszego zeszytu, ale kilkadziesiąt stron namachałem z cierpliwością, której sam się obecnie dziwię. Potem, ostatnie lata zdychającego PRL, euforia polityczna niespotykana wcześniej i później (na punkcie, a jakże, Wałęsy), trochę zmiana zainteresowań – niemieckie Bravo, które jakimś cudem, zapewne z przeceny, nieregularnie i z opóźnieniem, trafiało często do polskich kiosków, nawet tych monieckich. Z komiksem pożegnałem się gdzieś przy „Krainie Qa” (Thorgal) i „Szninkielu” – ten ostatni, dla polskich nastoletnich dzieciaków z PRL, był sporym szokiem kulturowym z powodu ostrego, jak na tamte czasy, erotyzmu. Potem nie podszedł mi zarówno „Rork”, jak i inwazja TM-Semic – te wszystkie Punishery i Batmany, które wspomina Cetnarowski, były dla mnie, kogoś, kto zaczął się właśnie intelektualnie snobować, czymś obciachowym i zbyt prostackim. Polskie i frankofońskie komiksy – super, amerykańskie superbohaterskie – ble, coś jak disco polo. Generalnie lubię „amerykańską” kreskę, ale niekoniecznie „amerykańskie” fabuły – dlatego też sensacyjniaków Wróblewskiego nigdy nie lubiłem.Trochę mi to zostało do dzisiaj, choć po filmach Burtona czy Nolana i produkcjach Marvel/Netflix zmieniłem zdanie. W każdym razie w roku plus minus 1992 pożegnałem się z komiksem, a większość kolekcji sprzedałem albo rozdałem.

Pamiętam też panią od polskiego, która w podstawówce regularnie straszyła komiksami – że ogłupiają i upraszczają. Dziś wygląda to inaczej, to dla dzieciaków komiksy to, mam wrażenie, jakaś niezrozumiała nuda ze świata dorosłych. A przecież te nieszczęsne komiksy wymagają trochę intelektualnego wysiłku w porównaniu do TV (choćby ze względu, powtarzam za McCloudem, że komiks „dzieje się” między kadrami, które trzeba sobie dokładać w głowie), zresztą, telewizji też nie zamierzam tu demonizować. Od paru lat wróciłem do częstszego czytania komiksów, odgrzebując pasję z dzieciństwa, ostatnio podobał mi się „Stwórca” („The Sculptor”) McClouda… ale to też pozycja dla snobów. No i zakochałem się w „Baśniach” Willinghama – być może dzięki grze „The Wolf Among Us”, czyli luźnej adaptacji pierwszej części cyklu.

Teraz próbuję przekazać komiksową pasję swojej córce, ale albo czynię to ze zbyt słabym przekonaniem, albo konkurencja w postaci filmów i smartfona jest zbyt duża. Albo po prostu córka nie lubi komiksów, a ja się sugeruję się entuzjastycznymi recenzjami, których autorzy chwalą się, jak to im fajnie się czyta z własnymi dziećmi.

Tematu na pewno nie wyczerpuję, może do niego wrócę. O muzyce, filmach, książkach i – zwłaszcza – komputerach napiszę innym razem.


wtorek, 4 kwietnia 2017

Marzec 2017

Kilkanaście książek napoczętych, kilka skończonych, a raptem dwie recenzje - a i to komiksu i serialu. Kiepsko z motywacją, mam nadzieję, że to nie będzie norma :)

Przygody Tintina - zeszyt 1,2,24 (komiks)

Iron Fist (serial)

piątek, 15 lipca 2016

Proroctwo, daj Boże, fałszywe

1.
„Eurodżihad”, powieść Marcina Wolskiego powstała w 2007 roku doczekała się po ośmiu latach wznowienia, zapewne na fali obecnego kryzysu imigracyjnego. Okładkowa polecanka podkreśla profetyczność powieści – podobnie motywowano wznowienie pod koniec 2015 roku cieszącego się szacunkiem celnego futurologicznego strzału „Obozu Świętych” Jeana Raspaila. A „Uległość” Michela Houellebecqa, political fiction, która chce być profetyczna wobec (mniej więcej) 2020 roku jest dziś na ustach wszystkich, „wierzących” i „niewierzących” w islamskie zagrożenie.
Naprawdę chciałbym, żeby konserwatywni kasandryści mylili się. Żeby Jean Raspail, Lech Jęczmyk, Paweł Lisicki, Roger Scruton czy Oriana Fallaci nie mieli racji i żeby zagrożenie islamizacją okazało się mocno na wyrost. Póki co, wiek XXI zdaje się, rzeczywiście będzie wiekiem religii (jak chciał André Malraux), tyle że niekoniecznie chrześcijańskiej… Chrześcijanie są w głębokiej defensywie, za to islam rozwija się prężnie, w krajach islamskich nie mają oni nawet procenta tych praw, jakie mają muzułmanie w Europie, nie wspominając o prześladowaniach. Na korzyść islamu działa demografia i silna wiara. Nawet jeśli zasadne są paralele pomiędzy czekającym nas „przejęciem władzy” a rewolucją bolszewicką sprzed wieku, to bolszewicy nie byli tak liczni ani tak chętni, by ginąć w samobójczych zamachach. Zatem, zanim czekają nas świetlane lata transhumanizmu, nieśmiertelności i powszechnego dobrobytu (tudzież mroki korporacyjnego cyberpunku), czeka nas rozprawa z wojującym islamizmem.


2.

Wolski ma nieprzyzwoicie wręcz lekkie pióro, a przecież w swych powieściach mierzy się z diabelnie ważnymi kwestiami. I tym razem fabuła byłaby kawałkiem niezłego filmu sensacyjnego. Jak na porządny pop przystało, „Eurodżihad” żywi się spiskiem i „spiskowymi teoriami dziejów”, które na szczęście lub nieszczęście wymykają się swym twórcom z rąk. Oto prezydent Francji Victor Mitrei (powieściowy odpowiednik Nicholasa Sarkozy’ego, którym to autor jest – a przynajmniej był osiem lat temu – wyraźnie zafascynowany jako politycznym „jastrzębiem” i „silnym przywódcą”), widząc zagrożenie islamizacją, wraz ze swym totumfackim André Vatelem potajemnie kreuje organizację, która sama będzie dokonywać „kontrolowanych aktów terroryzmu”, by nastawić społeczeństwo antyislamsko i dać zielone światło radykalnym posunięciom odwetowym. Jednym słowem po to, by z ospałych Europejczyków uczynić mentalnych krzyżowców… Lech Jęczmyk uznałby taki scenariusz za wielce prawdopodobny też w realnej, zakulisowej polityce – sam nie wykluczał, że za 9/11 stali Amerykanie, w identyczny sposób kreując wroga, jak w przypadku „podbijania bębenka” w sytuacji zagrożenia komunizmem i nazizmem.
Niestety, w powieści Wolskiego spisek nie do końca się udaje, terroryści nie są tak sterowni jak oczekiwano i po kolejnych roszadach w Eurodżihadzie do władzy dochodzą prawdziwy islamscy fanatycy, którzy nie mają zamiaru się obcyndalać i zamierzają dokonać „mocnego uderzenia”, przy którym zblednie nie tylko 9/11, ale Hiroszima i Nagasaki razem wzięte… Fanatycy owi głusi są nawet na opinie, że ich zamach nastroi Zachód skrajnie antyislamistycznie i sprowokuje odwet. Na szczęście inicjatywę przejmuje dzielny polski hydraulik – zarazem były policjant – i choć chcący i niechcący robi sobie tabuny wrogów i jest ścigany tak przez policję, jak dżihadystów, to próbuje odszukać szefostwo Eurodżihadu. Przy okazji montuje grupę przyjaciół, w tym obowiązkową przedstawicielkę płci pięknej.


3.

Wolski jako krytyk „rozpasanej Europy”, dekadenckiej i rozwiązłej, jest jednak dość niewiarygodny, zważywszy, że ma „zdrowe” podejście do seksu w swoich powieściach, gdzie „momenty” są niejako obowiązkowe. Ciekawe, że w tej powieści wyraźnie rozgrzesza przynależność do PZPR, argumentując (i on, i ś. p. Edmund Wnuk-Lipiński mają za sobą partyjny epizod), że tylko „od wewnątrz” można było niejako myśleć o zniszczeniu systemu. Czyżby znowu wallenrodyzm?
Jest w powieści ciekawe napięcie – co jest, a co nie jest usprawiedliwione; jakiego rodzaju „wallenrodyzmy” w szeregach wroga są dopuszczalne, na ile można manipulować opinią publiczną, jaka dawka politycznej hipokryzji jest niezbędna. Trudno wyciągać z tej sensacyjnej powieści jakieś daleko idące wnioski dotyczące etyki, niemniej narzuca się w niej wniosek, że taki „terroryzm kontrolowany”, będący pretekstem do wypowiedzenia wojny, generalnie jest jak najbardziej słuszny. Gdyby taki niewielki akt terroryzmu się udał, gdyby ucierpieć miała jedynie niewielka grupa – w tym przypadku mniejszości seksualne i etniczne (parada gejów i Żydzi jadący pociągiem) – to właściwie… czemuż by nie? Problemem jest więc nie tyle nie spiskowanie w szlachetnej sprawie, ale to, że spiski rzadko się udają i zazwyczaj wymykają się twórcom z rąk. Pisze Wolski w dopisanym w 2015 roku wstępie pocieszająco o obecnej fali uchodźców, że „niecierpliwość muzułmanów i otwarta inwazja pozwalają liczyć na otrzeźwienie”. Może więc byłoby rzeczą słuszną i pożądaną, gdyby ktoś w realu nam zmontował „kryzys emigracyjny”, Charlie Hebdo i grudniowe zamachy w Paryżu? Mechanizm „kreowania wroga” jest słuszny, jeśli wróg jest realny, a nikt nie chce przyjąć tego do wiadomości?
Ale i tak nie wszyscy są przekonani, że prawdziwi islamiści stanowią realne niebezpieczeństwo – niektórych nie przekona i sto zamachów. Zamiast mechanizmu „kreowania wroga” w rzeczywistości mamy raczej niedostrzeganie go, banalizowanie zagrożenia w imię dogmatów tolerancji, walki z uprzedzeniami i ksenofobią. Dla liberałów i lewicy większym wrogiem od islamu jest w końcu prawica, co świetnie pokazał Houellebecq w „Uległości”. Konserwatyzm, Zachód, chrześcijaństwo jest rzekomo większym zagrożeniem niż islam… I Kościół Katolicki, który powinien być siłą duchową w zderzeniu cywilizacji.


4.

Paweł Lisicki w skądinąd świetnej książce „Dżihad i samozagłada Zachodu” za obecny kryzys i rozzuchwalenie się islamistów obwinia właśnie… Kościół Katolicki. W jego opinii jest on bardziej politycznie poprawny niż „Gazeta Wyborcza”, już nie głosi Ewangelii, tylko „prowadzi dialog”, kolejni papieże modlą się w meczetach i całują Koran. Lisicki nie oszczędza przy tym gorzkich słów wobec Jana Pawła II. Papieże zamiast, jak w przeszłości, „montować koalicje”, skupiają się na tolerancji wobec wszystkich religii (czytaj: błędów) i nawoływaniu do pokoju. W przeciwieństwie do Lisickiego Wolski nie jest bardziej papieski od papieży, zresztą szacunek do Jana Pawła II widoczny jest niemal w każdej jego powieści (choć jestem ciekaw, co napisałby o bardzo „dialogicznej” postawie papieża Franciszka, gdyby pisał powieść dzisiaj). W „Eurodżihadzie” celem ataku jest zresztą Rzym, a data – 13 maja – jest symboliczną zemstą na chrześcijaństwie. Kryzys Kościoła nie wynika z tego powodu, że jest on autorytarny i miesza się do polityki tylko przeciwnie – politykę sobie odpuścił, utracił przekonanie o własnej racji, stąd rozczarowani ludzie szukają sacrum Bóg wie gdzie – czasem także… w islamie. Problem z islamem, pisze Lisicki (a i pisał kiedyś Huberath), jest to, że Allach, nadto transcendentny, wyklucza potrzebę badania praw rządzących światem – jest On aż tak wszechmocny, że nie będzie więźniem nawet praw logicznych (2+2=5), co dopiero fizyki i biologii. Status człowieka jako stworzonego „na obraz i podobieństwo Boga” jest tam okrutną herezją. Żaden dialog, żaden dramat, żaden sens historii – w islamie liczy się tylko posłuszeństwo wobec Najwyższego.


5.

Nie wiemy, jaka będzie przyszłość. Sam Houellebecq kiedyś głosił na swoją modłę nadejście dekadenckich czasów technologicznej osobliwości i transhumanizmu („Cząstki elementarne”), teraz okazało się, że islamska inwazja jest póki co poważniejszym problemem niż egzystencjalne rozterki postczłowieka. Jeszcze w „Możliwości wyspy” snuł fantazję, że fundamentalizm islamski wyparuje w ciągu pokolenia, jeśli tylko muzułmanie rozsmakują się w zachodnim dobrobycie. Na razie rację wydają się mieć „apokaliptycy”, według których Zachód (cywilizacja euroatlantycka) się wali, a właściwie całe chrześcijaństwo, nie tylko katolicyzm, przeżywa głęboki kryzys i rejteruje przed konkurencją.
Z drugiej strony – tyle imperiów silniejszych od Kościoła przepadło w odmętach historii, a wszystkie futurologiczne, profetyczne gdybania mają to do siebie, że z perspektywy czasu okazują się niewiele warte.

Marcin Wolski, Eurodżihad. Poznań 2008/2015 (II wyd.).