czwartek, 11 sierpnia 2011

Dobór nienaturalny

Jako że wolę czytać cykle hurtowo, a nie detalicznie, czekałem cierpliwie rok, a może dwa, na finałowy (a przynajmniej drugi) tom Przedksiężycowych Anny Kańtoch – nie doczekałem się, a mając ochotę na coś lżejszego, zabrałem się za lekturę. Z jednej strony – powieść wydało złe i brzydkie wydawnictwo Fabryka Słów, do czytania książek którego żaden szanujący się wykształciuch przyznawać się nie powinien, z drugiej – chwalili ją Dukaj i Orbitowski. Skoro tak, to zaryzykuję, pomyślałem.

I nie żałuję. Powieść Kańtoch to nowoczesna science fiction, obficie podlana new weirdowo-steampunkowym sosem. Tak, żadne tam fantasy, choć podejrzewam, że reklamowanie książki jako „hard SF” (choć trafniejsze w tym przypadku byłoby „soft SF”), i w dodatku napisane przez kobietę, wydawca uznał za marketingowe samobójstwo, więc cicho sza, niech książka udaje kolejną fantastykę mieszającą wszystkie konwencje. W końcu wydawnictwo samo takowąż w dużym stopniu wypromowało (Grzędowicz, Ziemiański itd.).

Cóż, na brak fantastycznych atrakcji narzekać nie można. W dużym stopniu są one zapożyczone, choć nie wiem, na ile świadomie. Kreacja ogólna to zabawa w huberathowym duchu ontologią wielu światów – choć nie ich łańcuchem czy gniazdem, a drabiną. Dodajmy do tego różne nasilenie entropii w niższych światach i zabawy z różnie upływającym czasem. Co jakiś czas kilkunastomilionowe Lunapolis „skacze” kilka lat w przyszłość (przechodzi szczebelek wyżej na drabince), ale nie wszyscy się przenoszą – tylko ci „najlepiej przystosowani”, choć nie bardzo wiadomo, do czego, czytelnik otrzymuje tylko strzępy informacji o kryteriach tego specyficznego doboru. Towarzyszy temu nakręcany przez dwie korporacje kult doskonałości – jedna, Principium, nalega, by dobierać geny pod kątem jakiejś najlepszej cechy (często jednak kosztem czegoś, chcesz mieć talent, tracisz urodę), druga, Equilibrium, jest za równowagą, tak na wszelki wypadek. Być dobrym w kilku dziedzinach czy wybitnym w jednej? – oto jest pytanie, być może jedno z ważniejszych, jakie zadają sobie i dzisiejsi piękni i zdolni dwudziestoletni. A co z tymi, którzy zostali w przeszłości? Ano nic, czeka ich smętna wegetacja i śmierć w opuszczonym świecie o niepokojąco wysokim stopniu entropii, bez nadziei na Przebudzenie. Nie wiem, czy jest zapożyczenie świadome, ale takie okrucieństwo zasad bardzo przypomina pomysły Huberatha.

Sporo motywów bardzo przypomina też koncepcje Dicka (Zajdla?) – sam motyw, gdy bohaterowie zaczynają odkrywać (dopiero w końcówce pierwszego tomu, ale czytelnik podejrzewa to już wcześniej), że całe te zasady motywujące społeczność Lunapolis to jakaś ściema dla maluczkich. Albo telepaci i telekinetycy. Albo narkotyki, pobudzające inwencję wynalazców.

Z pomysłów innych wspomnę jeszcze o transferach osobowości ludzi i zwierząt w mechanoidy, istnienie kart perforowanych zamiast komputerów (co łączy się z ogólnym dziwnym stanem techniki – albo rzeczy bardzo proste, albo bardzo skomplikowane, bez stanów pośrednich typu samoloty), wreszcie art-killerzy, którzy uczynili z zabijania sztukę. Zresztą, sztuka jest głównym zajęciem mieszkańców Lunapolis, maszyny wyręczają ludzi w pracach codziennych.

Szkoda tylko, że tak kunsztownej kreacji świata towarzyszą zupełnie niewiarygodni bohaterowie i dość chaotyczna fabuła, której lwia część w ogóle nie wymaga takich fantastycznych dekoracji. Czy może sam nie wczułem się klimat i owa dziwność bohaterów jakoś odzwierciedla dziwność świata, który też jest i kunsztowny, i ułomny zarazem? Trudno mi było zrozumieć charakter postaci, lawirujących pomiędzy cynizmem a idealizmem i przeżywających rozterki i dylematy niepokojąco podobne do dylematów nastolatków udających dorosłych. Konflikt bohaterki z despotycznym ojcem, uczuciowe dylematy, odkrywanie w sobie potencjału zarówno do czynienia zła, jak i do altruizmu, wyjątkowo pozbawione emocji, trójkątne i czworokątne podejście do spraw seksu – w tym momencie książka robi się dzieckiem podszyta. A może nie tyle dzieckiem, co po prostu pokoleniem emo, którego jakoś nie potrafię wyczaić.

Można Przedksiężycowych właśnie potraktować jako metaforę stanu ducha dzisiejszego młodego pokolenia – musisz brać udział w wyścigu szczurów, przeskakując kolejne szczeble, bo inaczej zginiesz, pochłonięty przez czas i zapomnienie (w języku SF: entropię). Gorzej, że zasady wyścigu zrobiły się niejasne, gorzej, że cel może być mistyfikacją. Sztuka, twórczość jest dobra, ale stała się bardziej koniecznością niż przyjemnością (każdy powinien być artystą). Jeśli fantastyka jest metaforą (klasyczna teza Ursuli K. Le Guin), w tej roli powieść Kańtoch sprawdza się całkiem nieźle. Koncepcja świata, choć pełna zapożyczeń, też jest oryginalna – chętnie zobaczę, jakie wyjaśnienia i jakie nowe tajemnice przygotowała autorka. Żeby tylko nie skończyło się jak Mroczna wieża Kinga…

Anna Kańtoch, Przedksiężycowi (tom 1), Fabryka Słów, Lublin 2009

link do księgarni 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz