czwartek, 18 sierpnia 2011

Brzydki film o pięknej przyjaźni

[Przyznam się, że, poza czytaniem książek, lubię też oglądać filmy, a nawet, o zgrozo, seriale. Może trochę to namiesza w dotychczasowym kształcie tego bloga, ale spróbuję też co niektóre porecenzować co nieco. Co prawda nie czuję się specjalnym koneserem filmowym, ale, jak się tak zastanowić, to i książkowym też nie – a może nawet jestem bardziej na bieżąco z filmem niż z literaturą (obejrzenie filmu zajmuje góra dwie godziny, przeczytanie książki jednak trochę więcej). Ech, gdzie te czasy, gdy fascynowałem się komiksem czy muzyką…]


Tytułowi Mary i Max to dwóch archetypicznych nieprzystosowańców z problemami, które naszym pradziadkom nawet do głowy by nie przyszły. Dziewczynka, Mary Daisie Dinkle, nieatrakcyjna i zakompleksiona ośmiolatka, jest obiektem drwin rówieśników. Jej matka to alkoholiczka, a tatuś – wiecznie zajęty wypychacz zwierząt. Max Horovitz zaś to nieatrakcyjny czterdziestoparolatek, mający trochę z Lema i trochę z Adasia Miauczyńskiego, zafascynowany nauką samodzielny konwertyta z judaizmu na ateizm (między innymi przez lekturę Asimova, ha ha ha), z nerwicą natręctw, asertywny aż do przesady, nie rozumiejący i właściwie też nie lubiący ludzi. Tak jak Mary, dzieciństwo miał ciężkie i smutne, a dodatkowo gnębiły go dzieciaki-antysemici.

Taką parę więc tylko pozornie więcej dzieli, niż łączy. Czy można opowiedzieć historię ich miłości? Miłości raczej nie, bez posądzania o pedofilię (choć czas fabuły wykracza daleko poza pełnoletniość bohaterki), ale przyjaźni – czemu nie. Dodatkowo bohaterowie nie poznają się osobiście, z racji odległości (jedno mieszka w Australii, drugie w Nowym Jorku), a ich jedyny kontakt to wymiana korespondencji, rozpoczęta właściwie przypadkiem. Naprawdę odnosimy wrażenie, że listy takowe pozwalają im na większą otwartość niż czasy facebooków, skype’ów i sms-ów (akcja rozpoczyna się w latach 70-tych). Nie obędzie się bez jakiejś olbrzymiej wtopy popełnionej przez jednego z bohaterów, którą ten będzie musiał potem długo odkręcać, chcąc odzyskać nadwątlone zaufanie - schemat zgodny z regułami wziętymi z komedii romantycznej.

Jest i smutno, i śmiesznie, i wzruszająco, i miejscami niesmacznie (nadmiar kup zwierzęcych). Całość wygląda jak Wallace i Gromit w wersji skrajnie turpistycznej. Animacja zdecydowanie nie dla dzieci, w zamierzeniu będąca pochwałą przyjaźni, może jednak przynieść skutek odwrotny od zamierzonego z powodu olbrzymiego ładunku egzystencjalnej beznadziei pod tytułem „obojętny świat, źli ludzie, oj biedny ja, biedny”. Przykładem może najdobitniejszym jest samobójcza próba jednej z postaci dokonywana w w rytm melodii ‘que sera, sera’, będąca przejawem humoru doprawdy wisielczego. Podśmiechiwajki z rzekomo zbyt słabej edukacji seksualnej dzieciaków w dzisiejszych czasach to też kula w płot. Ale ogólnie rzecz bardzo dobra, łyk optymizmu-humanizmu (wiary w ludzi, pomimo wszystko – na większy optymizm takie „humanistyczne” produkcje nie mogą się zdobyć) może lepiej smakuje poprzez kontrast z wiadrem antybajkowej melancholii. A pokpiwanie ze współczesnych depresji i fobii zatomizowanych jednostek może mieć pewną wartość oczyszczającą i edukacyjną. Rzecz wygląda bardziej na produkcję europejską (zwłaszcza francuską) niż amerykańską; taki gadający Chomet. Sprawdziłem – pochodzi z Australii, o, nie wiedziałem, że oglądam film z kategorii „kino egzotyczne”…

8/10

Mary i Max (Mary and Max). Reżyseria i scenariusz: Adam Eliott. Obsada (głosy): Toni Collette, Philip Seymour Hoffman, Barry Humphries, Eric Bana, Bethany Whitmore. Australia 2009.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz