środa, 6 lipca 2011

Thriller smoleński

Postanowiłem dla odmiany przeczytać jedną z książek z całkiem pokaźnej już „biblioteki smoleńskiej” – taką, co do obiektywizmu której miałbym najmniejsze wątpliwości. Dzierżanowskiemu zawdzięczamy m. in. konto Kaczyńskiego, taśmy Rydzyka i teletubisiów Sowińskiej, ale książkę wydało wydawnictwo, które ma w ofercie m.in. książkę anty-grossową i nielukrowaną biografię Bronisława Komorowskiego.

Początkowo książka irytowała mnie okrutnie swoją manierą – pisaniem pod spragnioną adrenaliny publikę. Nie jest to bowiem tradycyjny reportaż, a fabularyzowana rekonstrukcja zdarzeń, literacki odpowiednik „997” (kiedyś było takie cudo w telewizji). Dialogi, dialogi, dialogi plus lakoniczne opisy – pan A spotkał się z panem B tego a tego dnia, wyszedł, przyszedł, zjadł śniadanie, pozamiatał, zadzwonił do ministra, a ten go opierniczył, że ho ho. Rozmawia w książce każdy z każdym, Tusk z żoną pod prysznicem, Edmund Klich z Putinem, postacie migają nam przed oczami jak w kalejdoskopie. To wszystko przeplatane tu i ówdzie dziennikarskimi wtrętami. Irytowałaby mnie taka maniera w jakiejkolwiek powieści, choć tam byłaby może jakimś plusem. Ot, teledyskowy, filmowy sposób narracji najpierw opanował literaturę, a teraz zawładnął reportażem.

Osobiście mam takie sztuczne podgrzewanie atmosfery za chwyt dość tani, zamiast takiej narracji wolałbym normalny reportaż – niemniej, dzięki temu czyta się może i lepiej, a na pewno szybciej. Dziennikarskim chwytem pod publikę jest też sianie tu i ówdzie „zamachowych” wątpliwości – widać, że autorzy sami w żaden zamach nie wierzą, ale dziennikarski obowiązek szukania sensacji każe im zastanawiać się nad dziwnymi zachowaniami Putina i Morozowa (szefa komisji technicznej MAK) tudzież obecnością pewnych podejrzanych typów tam i siam (np. w wieży kontrolnej).

Książka składa się z czterech części – pierwsza, najdłuższa, ukazuje z bliskiej perspektywy katastrofę i wydarzenia, które nastąpiły bezpośrednio po niej, potem mamy część przybliżającą nam przygotowania do dwóch katyńskich wizyt (Tuska i Kaczyńskiego), która kończy się rekonstrukcją ostatnich chwil w pechowym samolocie (gotowy scenariusz na polski „United 93" ("Lot 93”). Trzecia część to – moim zdaniem najlepsza, bo najbardziej tradycyjnie reporterska – prawie bezdialogowa opowieść o fatalnej polskiej mentalności i skali zaniedbań, które doprowadziły do katastrofy (wniosek jest taki, że wcześniej czy później jakaś katastrofa musiała nastąpić). Okazuje się też, że już od czasów Wałęsy polscy piloci to prawdziwi kamikadze. I wreszcie – Polska po katastrofie (Komorowski, Wawel, Palikot etc.).  Za „kuchnię katyńską – kaczkę po smoleńsku i krwawą Mary”, czyli menu Palikota z okresu głębokiej żałoby narodowej, pan ów powinien dostać dożywotniego bana na zajmowanie się polityką.

Z drugiej strony, wielbicieli teorii spiskowych książka też raczej rozczaruje, chociaż dobrze ukazuje źródło medialnych dezinformacji na temat winy Kaczyńskiego i pilotów. Niemniej, autorzy sugerują choć nie miało to większego znaczenia w kontekście całej sytuacji  –  że Protasiuk mógł czuć jakąś presję, no i nie był wybitnie wyszkolonym pilotem, ale tu już wina polskiego systemu – braku szkoleń na symulatorach, powszechnej korupcji (lewe rachunki z zagranicznych hoteli jako normalka wśród pilotów – mniam!) i ogólnego przekonania, że „jakoś to będzie”. Rzeczywiście, zasadniczy i wymagający posłuszeństwa Kaczyński mógł zwiększać poziom stresu u przywykłych do olewactwa Polakach, nie to, co bezstresowy Tusk czy Kwaśniewski. Ale żeby przez to obarczać go winą za katastrofę?
  
Książka raczej nie zaskoczy widzów Mgły, 10.04.10 czy Listu z Polski, choć raczej krytykuje Polskę jako Polskę, niż rządy Tuska jako takie – owe rządy, można powiedzieć, tylko te wady systemu zakonserwowały i uczyniły cnotami. Jeśli chodzi o późniejsze śledztwo zaś, tu Rosjanie wykazywali więcej złej woli, Polacy – więcej tumiwisizmu, czyli jak zwykle. Ogólna wymowa jest taka – bardziej zawiniła strona polska, ale strona rosyjska umiejętnie wykorzystała polskie dyletanctwo i nonszalancję. Moją teorią spiskową jest, że żadnego spisku nie było, ale w interesie Rosjan jest, byśmy myśleli, że a nuż widelec jednak był – więc poprzez swoje dziwne zachowania delikatnie nam to sugerują. Po co? Może po to, by pokłócić nas do reszty. By wzbudzić strach, sugerując „o, patrzcie, jesteśmy tak mocarni, możemy dokonać zbrodni doskonałej i nikt nic nam nie udowodni”. No chyba że rosyjska technika dysponuje jakimś SF-owym generatorem pola kwantowego, który wytworzy dowolne zdarzenie o niezerowym prawdopodobieństwie, ustawiając odpowiedni ciąg przyczynowo-skutkowy… dobra, już nie bajdurzę.

            Dziś jest tak, że obiektywizm uznawany jest od razu za kaczym, zaś poprawne politycznie i słuszne moralnie są antypisowskie seanse pogardy – zatem ta książka, choć obiektywna i bezstronna, przez samo pokazywanie, jak zachował się Tusk, jak Kaczyński, jak Palikot, pewnie zostanie uznana za „kaczystowską”. A są w niej fragmenty, które wcale Kaczyńskich w pozytywnym świetle nie stawiają (są też takie, które nie stawiają w negatywnym Edmunda Klicha czy Ewy Kopacz). To, że autorzy nie identyfikują się do końca z żadnym z „dwóch narodów” („patriotów” i „kolaborantów”) i patrzą chłodnym okiem na całe to polityczne towarzystwo, mam za plus – chociaż dla niektórych przez to mogą wydawać się mało wyraziści. Minus główny to owa irytująca „filmowa” narracja, sprawiająca wrażenie, jakby książka pisana była zgodnie z jakimś nowoczesnym podręcznikiem pisania hiperdynamicznych reportaży. Ale co zrobić, takie czasy, wymóg rynku, a ze mnie znów wychodzi stary zgred.

Może zresztą książka była pisana z myślą o filmie i wtedy moje zarzuty co do stylu nie mają sensu? Amerykanie o WTC zrobili sporo fabuł, my mamy być gorsi? Tylko lepiej, żeby za kręcenie nie zabierali się Polacy. Co wysmażyłby z tego Wajda czy Kutz, aż boję się pomyśleć.

Marcin Krzymowski, Marcin Dzierżanowski Smoleńsk. Zapis śmierci. The Facto, Warszawa 2011


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz