środa, 14 listopada 2012

Polska jak Pan Bóg przykazał



Szukając różnych fantastycznych wizji Polski trafiłem na Post-Polonię Marcina Wolskiego. Trochę to publicystyka polityczna, trochę satyra, trochę dystopia. Polską AD 2020 rządzi Partia Obiecanek, Wronisław Gomorrowski i Ronald Duck. Generalnie mamy mniej więcej to samo co dziś, tylko bardziej – więcej afer, telewizyjnej ściemy i parytetów dla gejów, mniej za to historii w szkołach (właściwie wcale). Klasztory są koedukacyjne, istnieje prawo domniemanej pedofilii, nie ma więc ministrantów, a papież jest ścigany listem gończym za zbrodnie Inkwizycji. 

Polska taka wstępuje w unię ze… Szwecją, dzięki czemu ma pozbyć się stagnacji, inflacji, długów i bałaganu. Taki „stan przyjemny”, połączony z „igrzyskami dla ludu”, czyli obowiązkowym świętowaniem. Z ciekawszych szwedzkich praw, które zostają przy okazji wprowadzone, wspomnę o legalizacji i refundowaniu (ha, ha, ha) narkotyków. Iście sienkiewiczowski odpór owemu najazdowi stawi „narodowa koalicja złodziei, narkomanów i prostytutek i kłusowników” – drużyna złożona m.in. z tirówki i hackera, pod duchowym przywództwem pogubionego księdza. Jest w tym pewien duch chrześcijański – Wolski celowo kreuje bohaterów z mętów społecznych bądź ludzi zagubionych, zdecydowanie faworyzując ich ponad resztę świata. Choć generalnie postacie katolicką moralnością nie grzeszą, zwłaszcza w sprawach sercowo-łóżkowych. Nawet epizodyczni uprawiacze trawki są pozytywnymi postaciami, bo im interes po wprowadzeniu szwedzkiego prawa przestanie się opłacać… Za to mało chrześcijańskie wydało mi się przekonanie, że katastrofa samolotu z rosyjskim prezydentem Mytinem to jakiś akt dziejowej sprawiedliwości.

Choć powieść nie należy do polskiej ‘fantastyki imperialnej’, to znów u Wolskiego pojawia się marzenie o takowej lepszej Polsce i o zrywie narodowym. Tu jednak połączone jest z refleksją – owe zrywy w końcu nastąpiły (2005, 2010), i co? Czegoś zabrakło, coś poszło nie tak. W powieści swoistego rachunku sumienia dokonuje sam Jarosław Indykiewicz, ale scena jego tryumfalnego wjazdu do Torunia (Turonia) w glorii ojca narodu po uwolnieniu go z Zakładu Schizofrenii Bezobjawowej budzi niesmak nawet u tych, którzy nie kupują demonizacji tego polityka; na szczęście dalej powieściowy Indykiewicz ogłasza zamiar wycofania się z polityki, przyznaje się do złego skanalizowania energii narodowej i przestaje być etatystą… 

Jest śmieszniej, lepiej i celniej niż w Cudzie nad Wisłą, choć to wciąż literatura średnio wysokich lotów. Poza tym, ile z tej powieści będzie zrozumiałe bez kontekstu obecnych czasów i bez pewnego oblatania w polityce bardzo współczesnej? Powieść zdezaktualizuje się po następnych wyborach. Złośliwi zapewne stwierdzą, że to chore fantazje czytelników Gazety Polskiej. Może, ale ci czytelnicy to nie jacyś podludzie przecież.

Zdrowe fantazje czytelników Faktów i Mitów zaspokaja za to pochodząca sprzed kilku lat Przenajświętsza Rzeczpospolita Jacka Piekary. Przyznam, że przebijanie się przez warstwy obscenów, Urbanowych bluźnierstw i przemocy gorszej niż w Hannibalu Scotta w celu znalezienia jakiejś sensownej myśli było zadaniem karkołomnym… Polska u Piekary to totalitarna teokracja, gdzie tak naprawdę rządzi Kościół katolicki z prymasem, chędożącym ochoczo, jak zresztą większość powieściowych „czarnych”, co szybko staje się dość monotonne. Aborcja jest przestępstwem największym, za byle przewinienie zsyła się do obozów pracy na Śląsk – nie wiem, na ile poważnie można traktować dzisiaj takie stwierdzenie, że Kościół chce tak rządzić? Taki wariant przyszłości nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa, przeciwnie, Kościół jest coraz bardziej zapędzany do kąta, a takiej wścieklizny jak ostatnio nie było nawet za PRL-u.

Czy powieść Piekary to przynajmniej dobra rozrywka? Umiarkowanie, choć jest pouczająca – można dowiedzieć się, jak antyklerykał widzi Kościół. Chyba że sam autor tak naprawdę porusza się śladami Jawnogrzesznicy Ziemkiewicza i Quietusa Inglota i krytykuje nie tyle chrześcijaństwo co nawet Kościół, a pewien jego model – taki, jak u Inglota reprezentowało donatystyczne i pseudochrześcijańskie państwo Nippon. A taka autorska namiętność w piętnowaniu błędów i wypaczeń Kościoła sugeruje jakąś nieodwzajemnioną miłość – jakby autor żądał ideału, a tu rzeczywistość skrzeczy, na jednego świętego przypadają dziesiątki brzydkich kapłanów i setki paskudnych wiernych. Bo właściwie nie sam ideał jest tu przedmiotem krytyki, co jego całkowite nietrzymanie się przez funkcjonariuszy Pana B. I sojusz Kościoła z totalitarnym państwem.

Zaskoczyły mnie wszechobecne antypatie – do Murzynów, Arabów, Rosjan. Liberalny i nowoczesny autor rysuje ich naprawdę grubą kreską i nie oszczędza – to idioci, fanatycy i szaleńcy; niestety, Polacy też przejawiają wiele z tych cech. Wynika z tego, że nie tylko totalitaryzmu autor nie toleruje, ale jeszcze bardziej nie znosi zacofania, głupoty, anarchizmu i bałaganu – powieściowa, mafijna Rosja jest jeszcze gorsza od totalitarnej na kościelną modłę i pełnej hipokryzji Przenajświętszej Rzeczpospolitej.

Powieściowy cyniczny pisarz-celebryta, Konrad Piotr, w pewnym momencie spotyka się ze swoim odpowiednikiem z naszej rzeczywistości. I tak o niej mówi:

„– Ta moja Polska nie jest taka zła. Kilka lat temu rządzili nami ludzie, którzy przywrócili nam godność i wiarę. Wywalczyli nam szacunek całego świata. Niechętny był to szacunek – roześmiał się do swoich myśli – bo też oni nie oczekiwali, że będzie się ich klepać po głowach jak posłuszne psy. I naprawdę potrafili kąsać! Wrócili nam też pamięć o dniach chwały, a podłość potrafili prosto w oczy nazwać podłością…
–A teraz?
– Cóż – mężczyzna z innego świata wzruszył ramionami – teraz do władzy dorwały się małe mendy, muchy, plujki, wszy. Kradną, oszukują, spisują z wrogimi nam krajami, upokarzają tych, dla których Polska nie jest jeszcze umarłym słowem. Opluwają nas, szydzą z naszych ideałów, starają się pognębić. Ale przeżyjemy ich… Skoro przeżyliśmy Hitlera i Stalina, to przeżyjemy też groteskowego karalucha, który nazywa się podobnie do zwierzaka z disnejowskiej kreskówki.” (s. 225)

Czy tylko mi te słowa w kontekście całości wymowy książki wydają się dziwne, jakby wzięły się z Wolskiego właśnie? Czy pojawiły się dopiero w kolejnych wydaniach (sam posiadam drugie, ale pierwsze jest datowane na 2006, czyli przed „rządami zwierzaka z kreskówki” – tam też jest tak samo?) Chętnie poczułbym się oświecony.
 

W zakończeniu powieści lądujemy już na całego w zaświatach (ech, mam szczęście do tej religijnej fantastyki), razem z radykalnie nawróconą jedną z postaci. Tam pojawia się też ładny motyw śladów Boga, towarzyszących śladom człowieka. A dlaczego w pewnych miejscach, na „trudnym podłożu”, widać ślady pojedyncze? Bo wtedy ciebie niosłem, mówi Bóg. Znaleźć takie zdanie w takiej książce to jak znaleźć perłę na śmietniku. Ale i frajda wówczas większa.



Marcin Wolski, Post-Polonia, Wydawnictwo M, Kraków 2012.
Jacek Piekara, Przenajświętsza Rzeczpospolita, Fabryka Słów, Lublin 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz