poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Lipiec 2012

Kolejne miesięczne sprawozdanie lekturowe – chcę wyrobić pewną zwięzłość, bo inaczej recenzje rosną mi do niebotycznych rozmiarów.

Sławomir Mrożek – Dramaty (Śmierć porucznika, Vatzlav, Ambasador, Alfa, Portret)
Michał Protasiuk – Punkt Omega
Aleksander Głowacki - Alkaloid
Michael Marcus Thurner – Podróż Thurila
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona, Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)
Maciej Zaremba Bielawski – Higieniści
Lee Silver – Raj poprawiony
Stanisław Lem – Dzieła zebrane t. 18 (Wielkość urojona, Prowokacja, Biblioteka XXI wieku, Golem XIV)

Mrożek, podobnie jak Gombrowicz, bardziej mi „leżał” w liceum (były to nareszcie jakieś lektury, które dały się czytać), dziś leży mi umiarkowanie. Śmierć porucznika to dość banalne rozliczenie z martyrologią romantyczną. Podobał mi się antytotalitarny Ambasador, wyglądający na „wałęsowski” Alfa i „rozliczeniowy” Portret. Mrożek wydaje się dotknięty klątwą dwudziestego wieku, który odkrył egzystencjalizm, względność, nicość i inne takie. Podoba mi się antytotalitarna wymowa dramatów, ale już niekoniecznie odmitologizowująca. Wolę literaturę mitotwórczą (Tolkien, Marquez, Szostak) i generalnie budowanie nowych całości od rozkładania na czynniki pierwsze.

Dalej – Punkt Omega Protasiuka, którego książki poznaję niechronologicznie. Punkt Omega to światostwórczo raczej Uczta Wyobraźni niż SF bliskiego zasięgu (Struktura, Święto rewolucji). Ale już w tej powieści widać zamiłowanie autora do fabuł sensacyjno-kryminalnych-szpiegowskich, do podbudowy filozoficznej i religijnej. Czyta się to jeszcze dość topornie i widać pewne podobieństwo do Szydy w traktowaniu fantastyki jako powieści idei. I Szyda, i Protasiuk są z Poznania, Szyda jest co prawda bardziej ortodoksyjny religijnie, ale i u Protasiuka też tu i ówdzie religia wyłazi spod filozofii. Zamiar okrutnie ambitny, fantastyczna powieść idei (starcie determinizmu z indeterminizmem) przełożona na fabułę i na świat, gdzie ów spór nie tyczy tyle fizyki, co filozofii i socjologii – książka celuje bardzo wysoko i podejrzewam wpływ wielu mądrych lektur. W późniejszych utworach Protasiuk zyskuje zdecydowanie na czytelniczej atrakcyjności, nie tracąc na głębi. Polecam, choć Punkt Omega ma tu najwęższy krąg docelowy odbiorców. Takie hard SF, gdzie ‘science’ to nie fizyka, a filozofia. Autora fascynuje też rewolucja – patrz późniejsze Święto rewolucji, które było na tyle bogate, że wymiękłem przy pisaniu recenzji.

Alkaloidowi poświęciłem oddzielny tekst, tu dodam tylko, że powieść wygląda jak stworzona przez jakiś „SF generator” – ładujemy 60 % akcji, 30 % steam-chempunkowych dekoracji, doprawiamy szczyptą modnej „polskiej fantastyki”, (żeby zachęcić fantastów rozkochanych w polskiej tradycji) i Dickiem (chcąc zachęcić miłośników pokręconych klimatów) i wychodzi nam Alkaloid. Nawet nie jest to złe, ale zabrakło najważniejszego składnika. A porównanie tej powieści z Dukajem (Playboy)? Pewnie, tyle że u Dukaja fabuła jest pretekstem dla wykreowanego świata, a u Głowackiego odwrotnie – pościgi, intrygi i kopanina, a w tle dekoracje. Wydmuszka to nie to samo co jajko, choć wygląda bardzo ładnie.
 
Podróż Turila Michaela Marcusa Thurnera (Austria) jest dość przeciętną realizacją space opery dwudziestopierwszowiecznej, ale to, że jest nie do końca na poważnie to za mało, by stawiać w szranki z Ijonem Tichym. Do Douglasa Adamsa też daleko. Tanatolog-grabarz Turil kontra Kitarzy, kreawatarzy (skopiowane świadomości pośmiertne), sfery statków i ich sternicy. Mogą się podobać różne kreacje Obcych i sztucznych (sztuczno-ludzkich) inteligencji, ale niewiele z tego wynika. Powieść dla fanów SF kombinatorskiej, ale jest to kombinatoryka w obrębie tradycji gatunku, nowej jakości nie zauważyłem, nie ma tego spojrzenia w otchłań, co u Lema i Wattsa. Choć, słabo zasygnalizowany problem sztuczności Łysego Wora (powieściowego kawałka wszechświata) jest zasygnalizowany, może więc autor myśli o jakimś wyjaśniającym ciągu dalszym. Fanów „przygodowej”, rozrywkowej SF (sam liczyłem na coś takiego) też nie usatysfakcjonuje, choć finałowe suspensy trochę wynagrodzą cierpliwość czytelnika. „Poważne” traktowanie śmierci wydaje się być dziwne w świecie, gdzie owa śmierć jest umowna, a biologiczna nie oznacza końca egzystencji, bo można się pośmiertnie skopiować i zostać kreawatarem. Śmieszna powieść specjalnie nie jest (choć na groteskowość czasem się sili), podbudowa naukowa jest przeciętna, jako rozrywkowa przygotówka też przynudza – chyba do końca nie usatysfakcjonuje nikogo, choć trochę świeżego spojrzenia na gatunek space operę jest. Trzy plus w skali szkolnej.

Kolejny zaległy w trzech czwartych Lem oczywiście nie rozczarowuje (tom XVIII Dzieł Zebranych Agory, czyli Wielkość urojona, Biblioteka XXI wieku, Prowokacja i Golem XIV). O każdym utworze można pisać sążniste eseje. Fascynuje/wkurza doszukiwanie się przypadkowości w powstaniu Układu Słonecznego, świadomości (Das kreative Vernichtungsprinzip. The World as Holocaust) czy ewolucji, co  wydaje się jakąś obsesją i prywatnymi porachunkami z ideą „wyższego sensu” czy zjawisk teleologicznych. U Lema sensy powstają oddolnie, nie odgórnie. Fascynuje żelazna logika myślenia i wkurza pisanie z perspektywy naukowej prawdy absolutnej. W przeciwieństwie do wielu naukowców, według Lema nauka współczesna wcale nie zachwiała tradycyjnym scjentyzmem i wizją świata jako mechanizmu/organizmu, ale nawet go spotęgowała, tłumacząc rzeczy niewytłumaczalne statystyką i aberracjami kwantowymi; by zaszło cokolwiek, wystarczy odpowiednio długo poczekać. Chylę czoła przed rozumem (u Lema – Rozumem), umożliwiającym takie wzloty wyobraźni i spekulacji. Ale klękać nie mam zamiaru.

I, jak zwykle, trochę niefantastyki i niebeletrystyki. Świetni są Higieniści Macieja Zaremby Bielawskiego, książka o eugenice negatywnej i sterowanej przez państwo. Historia eugeniki jeży włos na głowie, setki tysięcy ludzi, głównie kobiet, wysterylizowano po to, by nie pogarszały jakości „puli genów”, „zdrowia narodu”, czy jak to zwał. Pewnie, że zazwyczaj nie było to „rasowe”, bo by się kojarzyło z nazizmem, ale w praktyce wyglądało bardzo podobnie. Powody były różne – jeśli ktoś był chory psychicznie, miał problemy z alkoholizmem, depresją, a nawet… był bezrobotny i lubił prowadzić „wędrowny tryb życia”, miał spore szanse na przymusową bezdzietność. By takim „ludziom klasy B” zatrzymać rozrodczość, do czego pretekstem były teorie naukowe o dziedziczeniu. Autor kompetentnie omawia dzieje tej poronionej idei w każdym kraju, gdzie występowała, w tym propagowanie jej w międzywojennej Polsce przez ministra zdrowia Tomasza Janiszewskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Marię Pawlikowską-Jasnorzewską. U nas jakoś nie chwyciło – byliśmy na szczęście za mało europejscy, a za bardzo zacofani i katoliccy.
Najciekawsze było dla mnie szukanie genezy owej idei – autor widzi ją w darwinizmie społecznym i w protestantyzmie, z jego doktryną łaski dla wybranych (ci, którym się lepiej powodzi, są ‘wybrani’ przez Boga). Kraje katolickie generalnie wyśmiały takie pomysły, tam eugenika ograniczyła się do rożnie rozumianego „świadomego macierzyństwa” (tu dostaje się i niechętnemu temuż katolicyzmowi, więc jestem spokojny o obiektywizm autora). Katolik nigdy nie wie, czy jest zbawiony, czy potępiony, musi się często spowiadać itd. – u protestanta łaska zależy od Boga i ją WIDAĆ (jej znakiem jest powodzenie życiowe), więc jeśli należy on do klasy średniej, płaci podatki, to jest zwolniony od litości nad biedakiem i alkoholikiem, więcej, jest taki dla niego raczej obiektem pogardy, którym ma się zajmować państwo. A że państwo tacy kosztują, to najlepiej, żeby się w ogóle nie pojawiali. W przedwojennym Poznaniu kalek było pełno, mieszkając w powojennej Szwecji autor nie widział ich wcale.

Uzupełnia się z tą książką popularnonaukowa książka Raj poprawiony. Nowy wspaniały świat? Lee Silvera, dość dawno napisana (lata 90-te) i pewnie w dużym  stopniu już nieaktualna, ale można jeszcze dostać na przecenie. Ta dla odmiany mówi o eugenice (przechrzczonej na reprogenetykę) pozytywnej i prywatnej, komercyjnej. Momentami to czysta SF – otóż spekulowany podział na coraz bardziej modyfikowanych genriczów” i „naturali”, których nie będzie stać na polepszanie genów (począwszy od likwidacji dziedzicznych chorób, a skończywszy na…?) doprowadzi do podziału na elojów i morloków za jakieś kilkaset lat. Autora to niespecjalnie przeraża zresztą, bo przecież bogatsi i dziś zapewniają dzieciom lepsze szkoły i lepszy start, to czemu nie lepsze geny, po co ryzykować narkomanię czy depresję? Silver opisuje, co już można zrobić z zarodkiem i co będzie można robić w niedalekiej przyszłości; „kreowanie” naszego dziecka będzie czymś w rodzaju kreowania postaci w Simsach czy RPG, a jeśli wspólna pula genetyczna moja i partnera nie wystarcza do stworzenia ‘superdziecka’ możemy ją generalnie pozmieniać albo zupgrejdować, dodając np. radiotelepatię albo skorzystać z gotowca, klonując Toma Cruise’a. Brzmi jak SF, na którą autor się zżyma, bo jej autorzy mącą ludziom w głowach, traktując na równi to, co już w nauce można i to, czego nie można. Cóż, autor też mąci, utożsamiając zarodki z komórkami naskórka, tak samo niezasługującymi na jakieś specjalne traktowanie. Będzie nowy wspaniały świat, spełniona utopia, biologiczna i społeczna „linia oporu” przesunięta bardzo daleko – ale raczej tylko dla bogatych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz