sobota, 25 sierpnia 2012

“Lalka” i Alka

Alkaloid Głowackiego na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie inteligentnej gry z polską tradycją literacką. Dopisanie dalszych losów Wokulskiemu w alternatywnej Polsce wygląda na porządny rodzimy steampunk, chempunk czy inny new weird, a może i ciekawy przyczynek do dyskusji z polską tradycją literacką czy historią. To z pewnością fantastyczna wycieczka na trochę mniej eksploatowane tereny – lubimy średniowiecze, ostatnio drugą wojnę światową i okolice, czasem romantyzm, ale rodzima tradycja pozytywistyczna? Jeśli fantastyka operuje mitem, to fantastyka faktycznie ostatnio odgrzała nam narodową mitologię, przypominając nam Konrada Wallenroda, Króla-Ducha, powstańców warszawskich i królów wawelskich. Ale pozytywiści raczej słabo nadają się do mitologizacji, choć epoka ta powinna być bliska każdemu przyzwoitemu miłośnikowi SF, bo i Juliusz Verne, i steampunk, czyli i retro SF, i SF retro. No tak, ale nie u nas.
 
U nas nie kojarzy się z Imperium Brytyjskim ani Dzikim Zachodem i budowaniem potęgi, ale z Nad Niemnem, germanizacją, rusyfikacją i – chyba – Wokulskim, mitologicznym polskim self made manem, co to też na poły romantyk. Pokusić się o fantastyczną kontynuację jego historii można, co też uczynił Głowacki.

Szybko okazuje się, że Wokulski jest właściwie doskonale zbędny i można go zastąpić dowolnym dziewiętnastowiecznym Kulczykiem czy Cejrowskim. Więcej, stanowi pewien zgrzyt w konstrukcji historii alternatywnej, jaką jest Alkaloid. W powieści występują bowiem takie postacie jak Albert Einstein, Winston Churchill, Nikola Tesla, Ada Byron, Thomas Carlye czy Oswald Spengler – postacie, poza Wokulskim, wzięte z rzeczywistości, nie z klasyki literatury. Zabawy literackie, w których Prus spotykałby Łęcką, a Sienkiewicz poszedłby na piwo z Kmicicem fajne są w eksperymentach głównonurtowych, ale niekoniecznie w porządnej fantastyce. Żeby jeszcze ów Wokulski miał cokolwiek wspólnego z literackim pierwowzorem (w końcu wszyscy jesteśmy postmodernistami), ale nie ma nic. Przez to sprawia wrażenie wabika na czytelnika, podobnie jak pseudonim wybrany przez autora. Jest doskonale wymienialny jako osoba odkrywająca sekret produkcji (destylacji) Alki z afrykańskiej rośliny, cwany kupiec i po części polityk, wreszcie jakiś prawie totalitarny władca świata, Imć Hermenegeuta Wokulski. Ochoczo zażywać Alkę i w stanie supermocy dokonywać rozwałki też potrafi, a jakże.

Lalka Prusa wydaje się być zatem kontekstem pozornym. Jest też nim Lód Dukaja. Podróż Witkacego koleją transsyberyjską oczywiście przypomina nam peregrynacje Benedykta Gierosławskiego, a i Rosja ogarnięta rewolucją też przypomina bogaty krajobraz ideowy, gdzie odłamów i herezji jest więcej niż u protestantów. Ale u Dukaja sekty, prawdziwe i wymyślone, czemuś służyły, choćby pytaniom o sensowność naszych własnych przekonań i wiar – u Głowackiego jedynie przypominają o owej anarchochrześcijańskiej tradycji Rosji, która nam się kojarzy głównie z carskim zamordyzmem w wersji soft i bolszewickim w wersji hard. Tłuką się tutaj z rewolucyjnym pozdrowieniem jedni z drugimi. Chociaż poza tołstojowcami, ci się nie tłuką, bo to pacyfiści nieuleczalni; jak widać, hipisi nie odkryli Ameryki.

Więcej jest za to różnych tradycji SF – „karty żakardowe” i alternatywne wobec elektrycznych silniki arpegiczne i selenitowe napędzające m. in. latające welocypedy kojarzą się ze steampunkiem; „narkotyczność” połączona z „wszechmocą” z Dickiem (Ubik, Trzy stygmaty Palmeta Eldritcha). Czwarta, skandynawska część powieści, trochę zaskakuje pozytywnie. Pojawia się porządna dialogowość idei (spory naukowców) i spekulatywność, powieść zahacza o „postludzką” hard SF, a wizja zuniformizowanego społeczeństwa o antyutopię. Problem władzy absolutnej dla każdego rozwiązywał ostatnio Dukaj w Science Fiction; Głowacki skupia się głównie na problemie władzy politycznej, totalitarnej („jak pozbyć się władzy nie używając władzy”), ale dobre i to.

Czytelne są echa problemów nauki, dotyczących nie tylko możliwości podróży w czasie, ale też problemu Einsteina z zaakceptowaniem losowości wszechświata („Świat nie jest kasynem), symetrii i jedenastu wymiarów. Po części ma to jakąś wartość edukacyjną, po części jest typowym SF-owym ściemnianiem, nie pozbawionym jednak pewnego uroku, jak choćby w opisie maszyny do podróży w czasie.

W Alkaloidzie mamy czystą akcję, azjatycką kopaninę, rosyjskie (czy hollywoodzkie) epickie kino wojenne, intrygi szpiegowskie i polityczne, a nade wszystko klimat wielkiej przygody w retro-egzotycznych klimatach, migających jak krajobrazy widziane z okien kolei transsyberyjskiej. Chiny, Rosja, Polska, wreszcie Skandynawia – dla każdego coś miłego, wszystkie o różnym stopniu alternatywności i przyszłościowości. Ani to Lalka, ani Lód, raczej fantastyczny Indiana Jones. Wokulski w pewnym momencie siłą woli i Alki kreuje całą „interzonę Polska” prawie dosłownie pstryknięciem palców – gdyby stworzył dowolnie inny kraj, niewiele by to zmieniło.

Szkoda tylko, że ze spekulacji Głowackiego niewiele wynika. W serii Zwrotnice czasu alternatywność historii służy czemuś, chociażby pytaniom o „wrodzone” i „nabyte” cechy Polaków, które owa inność fantastyczna wydobywa, o redefinicję pojęcia „honoru”, „patriotyzmu”, o sens bądź bezsens naszego zamiłowania do ofiarnictwa, tradycji romantycznej etc.

Minusem jest fatalna jakość druku wycinków prasowych „z epoki” – mikroskopijne dziwne czcionki na ciemnoszarym papierze gazetowym graficznie są fajne, ale dla oczu to mordęga. Nie lubię też sztucznego nabijania objętości książki dzięki zasadzie rozpoczynania rozdziałów od stron nieparzystych, przez co Alkaloid jest grubszy o kilkanaście kartek.

Jeśli ktoś lubi jednak steampunkowy klimat i SF-ową gadżeciarskość bez wyciągania konsekwencji, przygodowy klimat, intrygi i pojedynki, bez przywiązywania się do bohaterów (co część to inny bohater), może się powieść Głowackiego spodobać, choć na przesadną dramaturgię nie ma co liczyć – skoro postacie mogą się multiplikować kopizatorem, a za pomocą Alki dokonywać bilokacji i tworzyć zastępcze moduły osobowościowe, trudno się na poważnie przejmować ich losami, bo często śmierć okazuje się pozorna. Poszczególne części robią wrażenie dziwnie odmiennych fragmentów patchworkowej konstrukcji. Kto wie, może jako zapowiadana powieść graficzna będzie bardziej udana, w literackiej wersji pozostawia spory niedosyt.

Aleksander Głowacki, Alkaloid. Powergraph, Warszawa 2012.

1 komentarz:

  1. Widzę ze mamy podobne odczucia. Kiedy zobaczyłem okładkę i przeczytałem blurb umieszczony w sieci pomyślałem że to kolejny fajny koncept z kiepskim wykonaniem. Rzec do bólu wtórna, osadzona po prostu w steampunkowych realiach, okraszona gramofamańskimi wynurzeniami. Wsadziłem do „przechowali” i wstrzymałem się przez jakiś miesiąc. W Tok FM czasem trafiam na audycje „Poczytalni” – tym razem wzięto na warsztat Alkaloid i moje przypuszczenia były zbieżne z odczuciami ludzi ze studia. Niemniej zaakcentowano ciekawe realia historyczne, że są zaledwie naszkicowane – ale ciekawe. Jako fan historii alternatywnej skusiłem się. W przechowali zaznaczyłem ptaszkiem zamawiam.
    Nie będę się rozpisywał, wymienię jeno cóż się mnie niepodobuje, razi i konfunduje: Wokulski niby zmienił się pod wpływem alki – ale fakt faktem, to mógłby być ktokolwiek inny. Opisy matrixowskich bitek, które zaserwowano nader rychło (i jak się okazało z czasem nie były jedynie epizodycznym wytworem wizji subiekta), szybko odrzuciły mnie od traktowania książki z namaszczeniem i wyrozumiałością (bo zawsze zakładam że moje ograniczenia intelektualne jednak krępują percepcje, do najbystrzejszych nie należę i mogę się grubo pomylić a w efekcie raz że sięzbłaźnić, dwa skrzywdzić autora). Cały czas podczas lektury zastanawiałem się czy ja, tępy czytelnik nie rozumiem artyzmu pióra autora, czy może obcuje z grafomanią. Pół na pól – miejscami granica pomiędzy stylizacją i budowaniem klimatu została tak silnie przekroczona że nie wiadomo o co chodzi. Miejscami tekst jest zwyczajnie niezrozumiały. Przeładowany.
    Widać że kniga pisana na raty i „klejona”. Widać te szwy i etapy powstawania... widać jak cholera. Kiedy się czyta tę książkę wydaje się bardzo filmowa. Idealna wręcz do zaadaptowania przez Hollywood, opisy, akcja, problematyka. Chaos powieści kojarzy mi się trochę z Wiecznym Grunwaldem – jednak tam autor umiał go okiełznać i w pełni wykorzystać do swoich celów. Końcówka dystopijna pachnie po Zajdlowsku..

    Miejscami książka budzi ciepłe emocje, miejscami jest gorzej... lepiej by było gdyby Kinga urywała się w momencie spotkania z emowcami.
    Prawda jest też taka że część klimatycznych opisów nie jest zła – po prostu ciężko się ją czyta. Może w wersji audio byłoby to w pełni atrakcyjne?
    Za mało realiów historycznych i genezy takiego a nie innego stanu rzeczy: choćby pobieżnego.
    Część ”smaczków” w postaci skrawków papierzysk OK., zwlaszcza jako oprawa graficzna książki, ale w przypadku kiedy zastępuję zwykły tekst... pomyłka.
    I co to jest antyfałda?

    Mam mieszane uczucia co do tej książki – ciekawi mnie czy wydruk w takiej wersji jaka trzymamy w łapach udało by się przepchnąć w „większym” wydawnictwie – choćby i SF, nie mówie o mainstreamie, ale FB czy Runie.

    OdpowiedzUsuń