niedziela, 11 marca 2012

Metafizycznie, postmodernistycznie, fantastycznie

Twórczość Szydy na tle polskiej fantastyki wyróżnia się może najpoważniejszym potraktowaniem motywów i dogmatów religijnych. Choć moim zdaniem Huberath jest lepszy konceptualnie, a Dukaj literacko (choć on już flirt z fantastyką religijną ma raczej za sobą), to książki autora Stroiciela ciszy i tak kupuję w ciemno.

Na dziesięć utworów pozbawiony wątków kojarzonych z religią wydaje się być właściwie tylko jeden – Wieczne oblężenie, gdzie mamy często stosowany przez autora zabieg dwóch równoległych narracji, jednej prowadzonej z perspektywy obrońcy oblężonego miasta, drugiej z punktu widzenia oblegającego; przy czym tą drugą tworzy pierwszy narrator jako fikcję, zresztą zabronioną pod karą śmierci. Stanowi to punkt wyjścia do zabaw metatekstowych w stylu Borgesa, gdzie istotą jest sama natura fikcji i aktu twórczego kreującego (jakąś) rzeczywistość. Lustra (to motyw częsty w opowiadaniach, podobnie jak księgi) występują tu zarazem dosłownie (pomagają w obronie miasta), ale też „lustrzaność” jest cechą narracji. Wieczne oblężenie jest zresztą bardziej w stylu Borgesa czy Szostaka (ze zbiorku Ględźby ropucha) niż Szydy i mniej pasuje do zbioru; chyba że za „pierwiastek metafizyczny” uznać pytanie o „boskość” aktu twórczego.

W pozostałych opowiadaniach motyw religijny jest już bardziej widoczny. Plany na przeszłość opowiadają o alternatywności jako zasadzie egzystencji. Przyszły „człowiek kwantowy” może tam pędzić jednocześnie kilka żywotów – realnie, nie wirtualnie – ale za które życie odpowiemy na Sądzie Ostatecznym, który przecież jest jeden? Musi być zatem jakieś „nadrzędne ja”, główny „administrator systemu”, pada odpowiedź. Tylko czasem, okazuje się, trudno go znaleźć.

W Osobodante mamy postawioną kwestię, jakim zmianom ulegną sfery sacrum i profanum w momencie całkowitego zaniku prywatności. Dane osobowe staną się czymś najcenniejszym, powstanie Kościół Ochrony Danych Osobowych, a „wymiana danych” między bliskimi stanie się niemal sakramentem. Brzmi to dosyć komicznie – i takie jest; zresztą, szczypta humoru i ironii cechuje właściwie każde z opowiadań, których – sygnalizuje autor – nie musimy brać tak do końca poważnie, pomimo sensownych pytań.

Ciało i krew wykorzystuje motyw świętego Graala. Szukający go na Ziemiach Jałowych rycerz Kelch herbu Calix poddawany jest kolejnym próbom o niejasnych zasadach. Konkluzją jest, że Graala nie można znaleźć; szukając, można popaść w obłęd – ale rycerz doznaje (dzięki Łasce?) epifanii i rozumie, że miał go cały czas przed oczami. Klasyczne motywy SF są w opowiadaniu przerobione „religijnie” – na swej drodze rycerz spotyka między innymi mnicha Ulricha von Frankensteina, zbierającego relikwie – części ciała świętych – by wreszcie, po skompletowaniu całości, poskładać z nich jakiegoś „nad-świętego”. Inny napotkany zakonnik ma wizję przyszłych… światów wirtualnych, gdzie nawet hostie będą wirtualne (czytaj: fałszywe).

Raport łotrów to klasyczna wariacja na temat „cofnijmy się w czasie i poznajmy prawdziwe losy Chrystusa bądź namieszajmy w nich”. Temponauci wyruszają z jakiejś mrocznej, lucyferycznej przyszłości, chcąc niejako zabić Zbawiciela w powijakach i w te pędy biegną do Heroda, co oczywiście, skutku nie odniesie (ale jakiś efekt będzie).

Jeden dzień usatysfakcjonował mnie najmniej – nałożenie schematu „głównej fabuły” Biblii (od wygnania z raju do zmartwychwstania) na jeden dzień z życia jakiejś pary w wielkomiejskiej dżungli – w tym opowiadaniu grzech dosłowności w traktowaniu Biblii jest najcięższy (radio Lebab nadaje różnymi językami; pewnego nieznajomego zabito, „choć nie trzymał z żadną z subkultur” etc.).

W utworze Po’sen. Plaga cudów autor buduje nam udziwniony, surrealistyczny świat, by spuentować to... pochwałą spowiedzi. Okazuje się, że świat ów jest wytworem umysłu mordercy, do którego udaje się pewien detektyw w celu zdobycia kluczowej dla śledztwa informacji. Tamże podszywa się on pod spowiednika, przed którym spowiada się morderca. Taka praktyka okazuje się być jak najbardziej legalnym policyjnym narzędziem, mającym na celu zdobycie informacji, której sprawca nie chciał zdradzić „w realu”. Spowiedź jest więc potraktowana dziwnie instrumentalnie, choć zapewne z dobrymi intencjami.

Fałszerze opowiadają o wszechświatowym spisku; walce dobra ze złem odpowiada tu spisek fałszerzy podmieniających całe cywilizacje na idealne kopie, „oryginały” zabierając do jakiegoś pankosmicznego muzeum. Powód – nie dopuścić do rozpowszechniania się Słowa Bożego w Kosmosie (!). Na szczęście to się nie udaje – ich przeciwnicy mają w zanadrzu jeszcze lepszą sztuczkę. To opowiadanie to jeden z jaśniejszych punktów zbioru.

Stroiciel ciszy ładnie przypomina o mistyce pustki (której „niekosmicznym” wariantem jest pustynia), już chyba nieodczuwalnej dla bombardowanego nieustannie audiowizualnymi bodźcami człowieka; może to właśnie tam, w kosmosie, jest Bóg? Bohater mknący przez kosmiczną próżnię staje się czulszy na taką potencjalną boską emanację. Okazuje się, że celem wyprawy jest opuszczona stacja orbitalna, gdzie sklonowano… Chrystusa, ponieważ znaleziono autentyczną relikwię z „DNA Boga” (!). Morał z tego taki, że metafizyki, boskości nie da się sklonować, ale przerażony konsekwencjami upublicznienia eksperymentu bohater zachowuje się tak samo jak ojciec Ruiz-Sanchez z Kwestii sumienia Blisha. Z Dziewięciu miliardów imion Boga  Clarke’a pochodzi, zmienione nieco, finałowe zdanie (Gwiazdy gasną nadchodzi Cisza). W opowiadaniu tym podobać się może pomysł „konfesjolotu”, zbierającego z planet pojemniki z grzechami i odpalającego je w specjalnie do tego celu konsekrowane gwiazdy… ale to, co podoba się fantaście, razi teologa z powodu swojej dosłowności – naprawdę o takie unicestwienie grzechów chodzi? Dla mnie w tym opowiadaniu sam pomysł kosmicznej próżni jako miejsca przebywania Boga bardziej działa na wyobraźnię niż sklonowany Chrystus i poświęcone słońca.

I wreszcie opus magnum zbiorku, Drabina i łańcuch. Czego tu nie ma! Zdecydowanie najbogatsze, najambitniejsze opowiadanie, bazujące na pomyśle skontrastowania „drabiny bytów” (niżej – zwierzęta, wyżej – anioły), o której mówił św. Augustyn, z przeciwną jej nowożytną ideą „łańcucha pokarmowego” – ot, jedni jedzą drugich, koniec filozofii. „Owa „drabinowość”, „piętrowość” „łańcuchowość” przekłada się w tekście na elementy świata przedstawionego – od drabin i łańcuchów w opowiadaniu aż się roi (znów dosłowność), społeczeństwo też jest okrutnie hierarchiczne itd. Sama narracja też sprawia wrażenie „łańcuchowej”, a przynajmniej przeplatającej się – mamy dwa podobne światy, ale o różnej podbudowie filozoficznej, gdzie w jednej czas jest złudzeniem, w drugim – przeciwnie, istnieje tylko zmiana. Techmetycy, symbolodzy, Policja Emanacyjna, Wielki Hipostator, Trwalnia, ontometry, wreszcie eklektyczne byty o różnym stopniu przemieszania „pierwiastka anhelicznego” i „animalnego” – to wręcz „fantastyka ontologiczna” czy „filozoficzna”, a nie „religijna”. Chociaż wnioski z fantastycznych hipotez już o religię zahaczają – skoro my żywimy się zwierzętami, to może dla istot duchowo wyższych (aniołów? świętych?) sami jesteśmy pokarmem? Wówczas jednak chodziłoby o „pokarm duchowy” (modlitwę). Wymagający fantaści z zacięciem filozoficznym będą opowiadaniem naprawdę usatysfakcjonowani, w polskiej fantastyce teoria „drabiny bytów” może śmiało konkurować z „teorią Nadistot” Snerga czy „zagnieżdżenia światów” Huberatha. Szkoda tylko, że opowiadanie sprawia wrażenie czasem nadmiernego chaosu, jakby się te łańcuchy z drabinami nadmiernie poplątały...

Ale i tak jest dobrze, Szyda na wyeksploatowanych, wydawałoby się, terenach znajduje nowe, rozwidlające się ścieżki. Można zarzucić to, że większość opowiadań będzie się nawet średnio oczytanemu znawcy fantastyki z kimś lub czymś kojarzyć. Mamy w książce eksperymenty i z klasyczną space operą, i z rozbuchaną „mieville’owską” surrealistyczną fantastyką, i z borgesowską fantastyką metaliteracką… śladów, nawiązań, cytatów jest tu zresztą więcej i długo by wyliczać (Sobota, Snerg, Blish…) Fabuła często wykorzystuje schemat pielgrzymki (podróży, questu) i śledztwa (czyli kryminału), poprzedzonego jakąś zbrodnią. Dodajmy do tego postmodernistyczne, metatekstowe zamiłowanie autora do równorzędnych narracji, do motywów „zwierciadeł” czy „ksiąg” – stąd może owo „książkowe” nagromadzenie konwencji jest zabiegiem celowym; jest to literatura zdecydowanie „intelektualna”, nie „życiowa” (o ile taki podział ma jakikolwiek sens). Takaż jest tu metafizyka – „literacka”, „filozoficzna”, wymagająca znajomości terminów typu kenoza czy paruzja. Świadoma ograniczoności doświadczenia; chcąc poznać Boga, lepiej oddajmy głos Ciszy… Zresztą kto wie, może gdy Ziemia stanie się jednym wielkim hałaśliwym Geopolis, jak w opowiadaniu Stroiciel ciszy, w Jego poszukiwaniu będziemy latali w kosmos…

Główny zarzut to zbyt dosłowne traktowanie metafizyki (choć tu zasadne jest pytanie, jak ją w ogóle traktować w utworze fantastycznym). Plusem natomiast jest, że każde opowiadanie bazuje na innym pomyśle; może i autor naśladuje innych, ale nie kopiuje samego siebie. Pomimo wyraźnej „opcji ideologicznej” (katolickiej) nie przesadza też z ewangelizowaniem na siłę. Patos ładunku teologiczno-filozoficznego łagodzony jest szczyptą humoru tu i ówdzie i puszczaniem oka do czytelnika. Zbiorek ten dobrze obrazuje problem z dogmatami religijnymi w fantastyce, większy nawet niż z teoriami naukowymi – otóż przekuć je na literaturę jest piekielnie trudno. Czy w ogóle istnieje „fantastyka religijna” jako oddzielna konwencja – jeśli tak, to jej wyróżnikiem będzie nie sposób kreowania świata przedstawionego, tylko… co właściwie? Głębia stawianych pytań, pozytywna odpowiedź na obecność metafizyki czy jeszcze coś innego? I jeszcze jedno – poprzedni zbiór opowiadań (Szlak cudów) „zgubił” porozrzucane po czasopismach Psychonautkę i Sutsirch, obecny – Hexenhammer. Z powodów znów dla mnie niezrozumiałych – mam te opowiadania za dobre i/lub ważne dla polskiej fantastyki, nie tylko religijnej.

 
Wojciech Szyda, Stroiciel ciszy, Zysk i S-ka, Poznań 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz