środa, 1 lutego 2012

O faszystach-pacyfistach

Spisek przeciwko Ameryce Philipa Rotha to, o ile mi wiadomo, jednorazowy wyskok tego głównonurtowego pisarza w stronę fantastyki. Historia alternatywna jak się patrzy, czym więc właściwie różni od np. alternatyw Wolskiego? Głównie metodą pisarską; powieść wygląda wypisz wymaluj jak autobiograficzna powieść głównonurtowa o dzieciństwie bohatera w ciężkich czasach. W podobnym utworze fantastycznym mielibyśmy raczej sygnały o fikcyjności świata przedstawionego, w Spisku… mamy raczej sygnały prawdziwości, jakby autor sądził, że taką powieść należy dodatkowo „uwiarygodniać”. Bohater powieści nazywa się Philip Roth, dzieciństwo przypada na apogeum amerykańskiego faszyzmu (rok 1942); „rzeczywisty” Philip Roth urodził się w 1933, w tym samym mieście zresztą (Newark w stanie New Jersey). Historyczne tło służy opowiedzeniu trochę sagi rodzinnej, trochę powieści o dojrzewaniu. Różni powieść od dowolnej fantastyki (i dodaje „realizmu”) także to, że dalekosiężne historyczne gdybania zupełnie autora nie interesują – po krótkim flircie Ameryki z faszyzmem historia wraca na właściwe tory; wynik wojny jest już taki sam, jak w „naszej” historii, a w chwilowej futurospekcji dochodzi do zabójstwa Kennedy’ego. Postacie z wielkiej polityki są obecne raczej w tle, choć historia oczywiście puka do drzwi mieszkania Rothów; mamy zamieszki antysemickie, mamy ogólne utrudnianie życia przez nienawistnych gojów, ale w porównaniu z tym, co się działo w Europie, to i tak powieściowi Żydzi mają chyba lepiej niż Polacy w stanie wojennym. Niektóre prześladowania (niewpuszczenie do hotelu) wyglądają wręcz śmiesznie. Niemniej kurs państwa zaostrza się, mamy przesiedlenia, mamy zamieszki i trupy, mamy problemy z pracą i awansem społecznym i ogólne dążenie do marginalizacji (choć obozów koncentracyjnych nie ma).

Za ten amerykański flirt z faszyzmem (konkretnie nazizmem, choć autor tego nie rozróżnia) odpowiada alternatywny prezydent, Charles Lindbergh, pionierski lotnik z rekordami (postać autentyczna), tu i ówdzie sympatyzujący z Hitlerem i spółką, a przynajmniej nie potępiający ich w czambuł, jak reszta demokratycznego świata. Swoje podejście uzasadnia, wydawałoby się, całkiem sensownie – mianowicie niechęcią do uczestnictwa Ameryki w europejskiej wojnie. Wiadomo, wojna to trupy, ranni, kalecy i ogólnie stracone pokolenie. Takim podejściem kupuje amerykański elektorat i zostaje faszyzującym prezydentem Ameryki, pokonując dotychczas rządzącego Roosevelta. Od alternatywnych gdybań w powieści ważniejsze jest ostrzeżenie przed uśpionym, amerykańskim (i nie tylko) antysemityzmem – motyw znany i z naszego podwórka, wyolbrzymiany przez jednych, bagatelizowany przez drugich. Straszenie nim ma jeden wydźwięk – niewiele brakowało, a demony antysemityzmu, co prawda uśpione, ale żywe, wydostałyby się na światło dzienne; i w Stanach nie brakowało tamtejszych żydożerców (Henry Ford na przykład). 

Cóż, powieść konsekwentnie stawia znak równości – faszyści to głównie republikanie. a republikanie to głównie biali chrześcijanie, tworząc w ten sposób w umyśle prosty ciąg skojarzeń – chrześcijaństwo-prawica-antysemityzm-faszym. O tym, że ideologia nazistowska równie mało wspólnego, co z judaizmem, miała z chrześcijaństwem, już się nie wspomina. Zagrożenie komunizmem według autora właściwie wówczas nie istniało, a Sowietom należało tylko kibicować w zaprowadzaniu raju na ziemi. Przeciętny czytelnik utwierdzi się tylko w przekonaniu: prawa strona – źle, lewa strona – dobrze. Gratulować tak prostego postrzegania świata. I kto tu jest pełen uprzedzeń? Powieściowy dziennikarz, Walter Winchell (też postać autentyczna, taki Wojewódzki połączony z Lisem), gorliwy antyfaszysta, ale też trochę populistyczny błazen, po wojnie staje się prawicowcem, co opisane jest w postscriptum jako niesłychana wolta światopoglądowa – tak jakby antyfaszystowski prawicowiec był takim samym zjawiskiem jak dwugłowe cielę. Ile jeszcze wody musi w Wiśle upłynąć, żeby dotarło, że wojnie zderzyły się dwie wersje socjalizmu, narodowy i „internacjonalistyczny”, naprawdę nie wiem.

Godne odnotowania jest oczywiście też, że protesty antywojenne i doktryna nieingerencji zostały w przypadku drugiej wojny światowej potępione – czyli nie zawsze pacyfizm jest trendy? Wojna bywa moralnie słuszna, gdy złu trzeba się przeciwstawić? Zgodnie z tą logiką, włączenie się do wojny w Wietnamie wynikające z lęku o światowe rozprzestrzenianie się komunizmu również powinno być postrzegane jako zaszczytne i niezbędne… nie było? Wręcz przeciwnie? Czyżby radziecka propaganda była lepsza od nazistowskiej?

Zaskoczyła mnie alternatywna motywacja polityki Lindbergha, ukazana nam w finale powieści, wywracająca wszystko do góry nogami i odsłaniająca drugie dno postępowania prezydenta, choć podana zostaje jako spiskowa teoria dziejów i niespecjalnie wiarygodna. Ciekawy jest stosunek Żydów do przemocy – wychowywanie w niechęci do niej całych pokoleń postrzegane jest jako błąd, bo czasem człowiek ma prawo bronić się przed, no tak, antysemitami z bejsbolem. Ciekawe są relacje rodzinne – kuzyn bohatera, Alvin, rusza do Kanady i mimo wszystko przyłącza się do europejskiej wojny, pełen szczytnych ideałów, co skutkuje, niestety, kalectwem i życiowym fatalizmem. Jego starszy brat, Sandy, kupuje rządową propagandę i dołącza do programu Osadnictwo 42, spędzając wakacje na gojowskiej farmie, harując jak rolnik i zajadając się wieprzowiną – w oczach rodziny wygląda to oczywiście nienajlepiej; w oczach pełnego demokratycznych ideałów ojca bohatera wszyscy są w jakiś sposób przegrani. Polityka jednak ma olbrzymi wpływ na życie rodzinne, prywatne – skoro tak, to czy gdybyśmy w dzisiejszej Polsce mieli innego prezydenta, też podejmowalibyśmy inne decyzje? Hmmm…

Niewątpliwie, pewne tabu powieść łamie; przypomina mianowicie, że i w USA brano rasistowski bełkot na poważnie i że dzięki opatrzności (i Rooseveltowi) nie trafił on na podatny grunt. Niemniej okrutna jednostronność (lepiej być sowieckim komunistą niż republikaninem, chrześcijaninem, prawicowcem) sprawia, że przechył ideologiczny jest miejscami irytujący.

Jako że cenię w literaturze inne, nowe spojrzenie na „oczywiste oczywistości”, za największy plus powieści uważam inne spojrzenie na faszyzm – otóż możliwa jest, uwarunkowana historycznie, jego wersja „pacyfistyczna”, możliwa przy innych przywódcach politycznych, innej propagandzie i innych historycznych uwarunkowaniach (oczywiście przeciwko takiemu „pacyfistycznemu” faszyzmowi, obecnemu w sferach władzy, trzeba twardo protestować… pójdźmy o krok dalej i wyobraźmy sobie faszyzm pozbawiony nie tylko zaborczego militaryzmu, ale i antysemityzmu, kultu wodza czy czego tam jeszcze – i mamy… hmm, o tym, kto jest faszystą, my decydujemy, no nie? Taki Cejrowski na przykład…). Wymowa powieści oczywiście jest jednoznaczna – lepiej było rozpętać w latach czterdziestych w amerykańskim narodzie „histerię antyhitlerowską”, obudzić „demony antyfaszyzmu” i iść na wojenkę, choćby kosztem ofiar i straconego pokolenia. Powieść Rotha pokazuje, że „demony świętego spokoju” również są niebezpieczne. Nawet silna Ameryka miała prawo bać się wojny, co dopiero nieporównywalnie słabsza Polska – a jednak trochę tyłków skopaliśmy.

W przeciwieństwie do powieści Rotha, w Wallenrodzie Wolskiego sojusz z nazizmem wychodzi w ogólnym rozrachunku (Polsce, nie Ameryce) na dobre. A gdyby Roth pobawił się w konsekwencje poważniejszego przymierza Ameryki z Hitlerem i ruszenia razem na Sowietów, radykalnie zmieniając światowy układ sił w XX wieku? Na tym tle Wolski wypada lepiej (i ciekawiej), bawi się z historią, nie poprzestając na banalnej konstatacji „byłoby lepiej/byłoby gorzej”. Za to z pewnością Spisek… jest lepiej napisany, wchodzi głębiej w psychikę bohaterów i relacje międzyludzkie, tło społeczne Ameryki lat czterdziestych zarysowane jest z rozmachem i pietyzmem; w porównaniu z powieścią Rotha Wallenrod wygląda jak powieść sensacyjna. Warto przeczytać, by się przekonać, co robią głównonurtowcy z ukradzionymi fantastom zabawkami. Naprawdę, zaczynając lekturę, sądziłem, że będę się bardziej nudził…

Philip Roth, Spisek przeciwko Ameryce, Czytelnik, Warszawa 2007.

1 komentarz:

  1. po Rothu spodziewałbym się czegoś więcej. Z tego co widzę, jest raczej rozczarowujący...

    OdpowiedzUsuń