poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Chrześcijaństwo, którego nie było

Dobrze, że w ważnej serii „Zwrotnice czasu” otrzymaliśmy wznowienie „Quietusa” Jacka Inglota, w wersji poszerzonej, dłuższej o kilkadziesiąt stron i wzbogaconej o posłowie – Maciej Parowski pokazał Quietusa na tle polskiej fantastyki religijnej lat dziewięćdziesiątych i podsunął różne tropy interpretacyjne z wycieczkami filozoficznymi w tle, zaś ks. Jan Tomasz Słomka opisał niealternatywną wersję powieściowych wydarzeń, pisząc o chrześcijaństwie, schyłku Rzymu i schizmie donatejskiej.

W świecie powieści Cesarstwo Rzymskie trwa dłużej niż u nas (akcja toczy się w VII wieku), ale nie ma tam chrześcijaństwa. Cesarz Julian Apostata zdołał je kilkaset lat temu skutecznie wytępić i nie tylko nie zostało ono religią oficjalną, ale jest bezwzględnie prześladowane. Nastąpił prawdziwy holokaust chrześcijan, palenie ksiąg i fałszowanie historii, żeby ludziom do cna tą religię obrzydzić. Więcej, nawet Ewangelia zaginęła i pełni rolę legendarnego artefaktu, który jedni chcą zdobyć, inni – zniszczyć.

Rzym właściwie niewiele różni się od tego znanego z historii, poza tym, że jest bardziej zaawansowany technologicznie – mamy statki napędzane parą (na lądzie machin parowych nie ma, z ciekawego powodu – co wówczas począć z niewolnikami?). Imperium sięga aż do Mezopotamii i do Wenedii (Polski). Raczej przyczynia się do ucywilizowania podbijanych krain, a samo trwa dzięki takim np. zlatynizowanym Wenedom, bo w centrum już mamy niepokojące oznaki rozkładu i dekadencji - zniewieściałych, wyperfumowanych mężczyzn, sprzedajne kobiety, przerośniętą biurokrację i armię urzędników. Wypisz wymaluj Unia Europejska.

Autor robi fascynujące wycieczki po innych filozofiach i religiach – w konfrontacji z chrześcijaństwem bledną uroki epikureizmu, stoicyzmu, racjonalizmu, i najgorszego z nich – cynizmu (Urbanowi książka raczej się nie spodoba). Dostaje się też Bogu ducha winnemu buddyzmowi – w dobie politycznej poprawności i przekonania o równości wszystkich idei taką wyrazistość mam za spory plus i dowód odwagi. Idee mają konsekwencje i bynajmniej nie są sobie równe. Gdyby były sobie równe, to jakiekolwiek poszukiwanie prawdy i sensu nie miałoby sensu, nie tylko moim zdaniem.

Jednak w owej sferze idei prawdziwym diabłem wcielonym jest … też chrześcijaństwo, a przynajmniej to, w co się ono przekształciło w Japonii (nazywanej w powieści wyspami Nipu), w połączeniu z shintoizmem, zbudowane na poczuciu krzywdy (ciekawe, że i w naszym świecie donatyści też mieli swoich męczenników) i na dziwnie pojmowanym idealizmie. Otóż według sogodonatystów (chodzi o japoński ród Sogo), chrześcijaństwo miał cechować absolutny perfekcjonizm moralny. Kościół miał składać się nie z grzeszników, a z świętych; sakramenty udzielane przez grzesznego kapłana miały być nieważne, a każdy grzesznik miał zakaz powrotu. Głosili także kult męczeństwa. W końcu potępił ich św. Augustyn i schizmatycy owi zaginęli w mrokach historii; może kiedyś Andrzej Sapkowski pokusi się o książkę o jeszcze jednych biednych heretykach, prześladowanych przez złych chrześcijan…

Powieściowi, alternatywni donatyści wydają się być jeszcze bardziej zradykalizowani niż ci istniejący rzeczywiście. Tworzą własne, wyspiarskie imperium i ruszają na podbój zdegenerowanego Cesarstwa Rzymskiego, zostawiając za sobą spaloną ziemię. Bezwzględnie traktują też prawdziwych chrześcijan, nie chcąc, by wyszła na jaw prawda o tym, czym jest naprawdę ta religia. Widzę w powieści trochę elementów antyutopii – tak może wyglądać próba budowania na ziemi idealnego Królestwa Bożego. Efektem jest oczywiście koszmarne państwo totalitarne.

Trochę mi w tej wizji chrześcijaństwa „właściwego” przeszkadzał jego ostentacyjny antyracjonalizm – natomiast czysty fideizm jest jak najbardziej na miejscu, uzasadniany też powieściowymi woltami fabularnymi. Być może trudno w tak skrajnie nieprzychylnych warunkach wymagać od chrześcijaństwa filozoficznych subtelności, niemniej pewien dyskomfort czułem. Chociaż jeszcze ważniejsza od wiary jest miłość, której zresztą – w rozumieniu chrześcijańskim – starożytność nie znała.

Fabuły nie ma sensu streszczać, jest poprowadzona zręcznie, choć czasem „przeskoki” pomiędzy kolejnymi etapami podróży bohaterów były podejrzanie wielkie. Główne postacie to oczywiście Wenedyjczycy (tacy starożytni Polacy) – Sewer Flawiusz, rzymski senator, którego przodkiem był wenedyjski władca Dagon, i Marcus Corejmus, miłujący pivo i kobiety lektor i filozof. Pod wpływem doświadczeń dość radykalnie zmienią swój światopogląd. Nie tylko oni zresztą – także rzymska nierządnica Klaudia, no i wreszcie tytułowy Quietus. Kontakt z chrześcijaństwem zmienia człowieka – być może nam, obeznanym z nim od dzieciństwa, jest ono czymś oczywistym i nudnym, ale w starożytności było rewolucją.

Najciekawszym pytaniem dla mnie było to niepostawione wprost – ile w rzeczywistej historii chrześcijaństwa było tej prawdziwej wiary, a ile donatyzmu? Powieściowi donatyści żądali zemsty za prześladowania Apostaty. Nawet nie chodzi o to, że mieli rację, bo faktycznie mieli prawo czuć się pokrzywdzeni – zemsta jest ideą tak całkowicie sprzeczną z chrześcijaństwem i nic jej nie usprawiedliwia. Przesłaniem chrześcijaństwa jest to, że nic nie jest ważniejsze od miłości Boga i bliźniego – nawet… zaprowadzanie chrześcijaństwa. Zwłaszcza siłą.

Powieść Inglota jest ciekawym przykładem prochrześcijańskiej fantastyki, w której wraz z apologetycznym stosunkiem do chrześcijaństwa mamy do czynienia z krytyką „błędów i wypaczeń” tegoż – sztandarowym przykładem jest tu Jawnogrzesznica Rafała Ziemkiewicza albo jeszcze nie wydana Anioły płakać będą Konrada Lewandowskiego. Inglot ostrzega przed zapędami totalitarnymi, Ziemkiewicz – przed stadną, bezrefleksyjną polską religijnością. Lewandowski zaś krytykuje Kościół Katolicki i polski sojusz tronu z ołtarzem z protestanckiej perspektywy. Ale o tym w następnej recenzji.

Jacek Inglot, Quietus (wydanie rozszerzone), Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2010.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz