poniedziałek, 28 maja 2012

Już w latach sześćdziesiątych przyszli barbarzyńcy

Listy Lema do Mrożka i z powrotem to dialog dwóch stojących ponad tłumem mędrców utwierdzających się nawzajem we własnej mądrości. Bywa to często irytujące, ale pewnie takie zadzieranie nosa to generalna przypadłość twórców nieprzeciętnych. Choć dość zabawne jest, że sam Lem mimochodem przyznaje, że „zawsze byłem tępawy nieco, tylko czasem potrafię nieźle udawać”, a Mrożek przyznaje, że rozumie Lema piąte przez dziesiąte, a polemizowanie z nim uważa za „stukanie dziecięcymi piąstkami w pancernik”.

W trakcie lektury zdumiewała mnie bezbrzeżna pogarda i konserwatywne podejście do świata, którego autorzy często wydają się kompletnie nie rozumieć. Lem, zaszokowany popularnością „kudłatych Beatlesów”, naśladowanie ich stylu zrównuje z „noszeniem gromnic w tyłkach, co by nawet nie przeczyło moralności, gdyby jakieś klapki w spodniach”. Mrożkowi podoba się pomysł przywrócenia kary chłosty dla brutalnej młodzieży, czym przebija pomysły niesławnego ministra edukacji Romana Giertycha. Już w roku 1965 szokuje ich seks i przemoc w filmach („świat się jeszcze brandzluje pod przykrywką sztuki ale i to minie”; „dzisiejsza popkultura to wyścigi w wystawianiu prącia” – Mrożek). Idiotyczna jest masowa turystyka, propaganda sukcesu, kult nowości. Samo pisanie, nawet mądre, też właściwie jest bez sensu – jak wiemy, według Lema powiększanie oceanu informacji tylko utrudnia dostęp do rzeczy ważnych (ciekawe, co by powiedzieli dzisiaj, w epoce blogosfery). O zachodnich reklamach, które „każą mi żreć jak świnia i nie utyć” (Mrożek) nawet nie ma co wspominać.

Nie tylko zresztą to, co masowe, jest przedmiotem miażdżącej krytyki. Także Tadeusz Kantor i Samuel Beckett („taki niesamowity bełkot, że lepiej już nie można” – Lem). Sartre i Różewicz („kryminały mogę czytać z nudów, ale ich nie dam rady” – Lem). Francuska filmowa nowa fala, czyli Godard i Truffaut (ten drugi to „cesarz hucpy i mikado pretensjonalności” – Mrożek). Roman Ingarden, którego teoria recepcji literatury to „wydumki filozofa siedzącego w fotelu” – Lem). Dürenmatt, Lowry, Andrzejewski („Idzie skacząc po górach to pseudosalonowa grafomania” – Lem) – lista sław i autorytetów sprowadzonych do parteru jest długa. Mrożek nie lubi nawet Szekspira, największą atencję przejawiając chyba wobec Gombrowicza. Ale już Witkacego Lem ceni dosyć umiarkowanie – choć „ten przynajmniej z jaj i kiełbas (jeśli to się z czymś kojarzy, to powinno) potrafił metafizykę zrobić”, to miał „osobowość bogatą, ale i dziecinną”.

Czy kogoś cenią? Ulubionym filozofem Lema jest Schopenhauer, wart lektury jest Dostojewski, Kafka i Mann, umiarkowane pochwały dostaje Herzog Bellowa. Też Grabiński („taka międzywojenna poczciwość co się na demoniactwo sili” – Lem) czy… Le Carré (Ze śmiertelnego zimna, chyba wypada przeczytać). Oczywiście Lem ceni dramaty i opowiadania Mrożka, choć czasem poddaje je surowej wiwisekcji (zwłaszcza Tango, ale, gdy utwór pokrywa się patyną ogólnego szacunku, zmienia zdanie). Mrożek twórczość Lema oczywiście chwali, choć rzadko o niej pisze coś konkretnego (o nauce i o SF właściwie nie dyskutuje, skupiając się na walorach czysto literackich) i woli Lema stąpającego twardo po ziemi (Ziemi?), tak jak w Wysokim Zamku, a na Summę technologiae reaguje długim i namiętnym manifestem antytechnologicznym czy „antypostludzkim”.

Generalnie obaj szydzą z różnych egzystencjalizmów, postmodernizmów i awangard, wykpiwają pustkę, której odkrywaniem zajmowała się lwia część literatury i sztuki dwudziestego wieku, ale też – obaj zapełnianie tej pustki mają za czynność czy to jałową, czy szkodliwą. Tacy Anglosasi zapełniają ją „bezsensownym hobby”, a inni, co gorsza, „całościową ideą”, „konsekwentnym światopoglądem” – faszyzmem, katolicyzmem, wszystko jedno. Pisze tak Mrożek, ale w innym miejscu tęskni do świata, który taką „całościową ideę” posiadał – Pax romana, uniwersalizm chrześcijański – ech, to były czasy. Stare umarło, nowe jeszcze się nie narodziło (pytanie, czy w ogóle chcemy, by się narodziło, skoro względność i absurd prawd wszelkich odkryliśmy), więc jedynym wyjściem jest marudzić nad opłakanym stanem duchowym ludzkości, jednocześnie będąc głęboko przekonanym, że lekarstwo będzie gorsze od choroby. Choć nie jest to diagnoza ogólnoświatowa; Lem mówi, że o ile na Zachodzie są fajne rzeczy (do kupienia), ale niefajni ludzie, o tyle w ZSRR właściwie odwrotnie, a Rosjanie chwaleni są właśnie za ten obcy ludziom Zachodu „głód metafizyki” (i kto to mówi…), zaspokajany zresztą przez… Solaris, i w ogóle mają bardziej zachłanne, młodzieńcze, na poły sakralne podejście do sztuki – może dlatego, że nie przeżyli ruchu awangard. Ateistyczny pisarz zaspokajający metafizyczne tęsknoty ateistycznego społeczeństwa – to dopiero science fiction.

W podejściu takim, charakterystycznym nie tylko dla Lema i Mrożka, ale dla większości dwudziestowiecznych intelektualistów, widzę jakąś skrajną niekonsekwencję – ekscesy komunizmu i faszyzmu sprawiły, że wszelka „ideowość”, „całościowość”, „metafizyka” są traktowane z najwyższą nieufnością, ale też czasem wychodzi gdzieś tęsknota za jakimś usensownieniem świata, za zapełnieniem układanki „ostatnim i najważniejszym brakującym elementem” (Mrożek przyznaje się nie do ateizmu, a do agnostycyzmu, czyli niewiedzy „w tym temacie”). Dla ludzi Zachodu alternatywą dla własnych skompromitowanych światopoglądów był i jest pozornie bezideowy new age, bo natura (ludzka też) nie znosi próżni. Lem też zresztą miał swoich „bogów”, ale to już temat na całą książkę (jedna już powstała – Bogowie Lema Marka Oramusa).

Po przeczytaniu Listów lepiej rozumiem, dlaczego Lem ignorował literackie mody i zwracał się do SF, a w lekturach ceniąc poczciwe kryminałki wyżej od Sartre’a, ale poczucie własnej wyższości uniemożliwiło mu chwalenie popkultury – a już do SF zraził się w stopniu najwyższym, bo – ani nie była taką, jaką ją wymarzył, ani też nie przyczyniła się do jego „salonowej”, „akademickiej” popularności. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy paperbacki Lema trafiły na międzynarodowe lotniska, uznał chyba, że taka masowa popularność i podwajający się corocznie stan konta jest czymś na otarcie łez, i jak na pisarza „z dalekiego kraju” osiągnął jednak taki sukces, o jakim reszta polskiego literackiego świata może tylko marzyć. W Polsce status salonowego mędrca osiągnął właściwie jeszcze później i choć jego sądy na temat polityki i religii (czy nawet Internetu…) czasem zaskakiwały dyletanctwem, to salon je wykorzystywał na zasadzie „argumentu z autorytetu”, który to, jak wiadomo, ma zawsze rację, bo jest autorytetem.

Kilka słów o eskapizmie – Lem w pewnym momencie przyznaje się, że o peerelowskim syfie bardzo pisać nie chce, a i na Zachodzie też nie potrafiłby się odnaleźć z powodu panującej tam wszechobecnej głupoty – więc „ponapychał rakiety kłębkami problemów” (a docenili go za rakiety, nie za problemy). Problemy te, te wszystkie fantomatyki i nowe kosmogonie były oczywiście problemami księżycowymi, co nie znaczy, że siermiężna rzeczywistość była mu obca. Sporo tego w Listach znajdziemy, walce z biurokracją i niesprawnymi samochodami poświęca on sporo miejsca. Patrząc z tej perspektywy, to dzięki takiemu „eskapizmowi” Lem nie zajmował się opisywaniem polskich odwiecznych tematów i naszym pojedynkom z historią i polityką. Podobnie, odniosłem wrażenie, „uciekał” on od samego siebie – żadnych autoanaliz psychologicznych i rozpoznawania meandrów własnej duszy (na co czasem pozwala sobie Mrożek). Świat jest ciekawszy niż ja sam, świat można próbować zrozumieć i poznać. Same lokalne uwarunkowania historyczno-geograficzne też są właściwie nudne, lepiej zająć się filozofią, nauką i przyszłością. Pewne cechy osobowościowe „pisarza SF” istniały zatem u Lema w stanie krystalicznie czystym, pomimo bezbrzeżnej pogardy wobec tej literatury i pomimo tego, że sam cenił bardziej swoje kilkusetstronicowe traktaty o wiele bardziej niż „baydoły”.

Jeśli ktoś chce poznać Lema i Mrożka od innej, bardziej osobistej strony, powinien Listy przeczytać. Czytelnik dowie się też o doli pisarza w PRL – niby ciężko, cenzura, biurokracja, głupota, ale też pewne uprzywilejowanie, większe przyzwolenie na „nierynkowe” traktowanie twórczości. Być może intelekty pokroju Lema istnieją i dzisiaj, ale nie parają się literaturą; słowo pisane straciło dziś na wartości, bycie omnibusem wszechnauk i zarazem wybitnym literatem stało się nierealne kompletnie, a na międzynarodowych lotniskach i tak rządzą paranormalne wampiry. Gdyby dołączył do nich niejaki Jacek Dukaj, nie miałbym nic przeciwko…

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek: Listy 1956-1978. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz